Szabbat w Betanii
…szóstego dnia przed wielkanocą przyszedł do Betanii, kędy był Łazarz. – Jan 12:1
Eleazar zajął miejsce wskazane przez Szymeona i robił wszystko, aby jego szczupłe, wyniszczone chorobą ciało stało się jeszcze mniejsze i szczuplejsze. Jeśli by to było możliwe, najchętniej zapadłby się pod ziemię, schował w jakimś zakamarku bogatego domu. Jeszcze kilka tygodni temu w domu Szymeona wypadłoby mu zapewne zająć miejsce u stóp któregoś z zacniejszych gości. Teraz, jako jednemu z najsłynniejszych ludzi w okolicy, a może i w całej Judei, przypadło mu miejsce przy stole, tuż obok najzacniejszych. Jeszcze parę tygodni temu Szymeon spoglądałby na niego ze współczuciem ale i ze skrywaną pogardą. Gdy w Szabbat, Szymeon ubrany w szkarłatne szaty udawał się do synagogi, szukał wzrokiem takich jak Eleazar, gdy ich dostrzegał jego głowa unosiła się nieco wyżej, a na ustach pojawiał się uśmiech zadowolenia. Czasem jakiś pieniążek spadł u stóp jednego z biedaków. Eleazar nigdy nie korzystał z jałmużny. Może dlatego Szymeon nigdy go nie zauważał. Dzisiaj biedak był bohaterem uczty. Dla kogo i po co została urządzona. Dla dobrego Rabbiego Jeszuy w podziękowaniu za cud, dla ludzi żądnych sensacji, dla faryzejskiej próżności Szymeona, a może to po prostu zaległa stypa, po śmierci biedaka? Nie śmiał zapytać Marty czy urządzała stypę. W ogóle od tamtego dnia mało ze sobą rozmawiali. Eleazar unikał ludzi. Od tamtego dnia wszyscy patrzyli na niego okrągłymi oczami pełnymi zdziwienia, jedni kręcili głowami z niedowierzaniem, a inni śmiali się otwarcie. Wszyscy jednak chcieli go zobaczyć, dotknąć, porozmawiać, dowiedzieć się jak jest tam, po drugiej stronie. Nawet siostry, patrząc na niego, uśmiechem radości okrywały drzemiący w kącikach oczu dziwny błysk zabobonnego lęku i uwielbienia. Od tamtego dnia Eleazar najbardziej lubił samotność. Jedyną osobą, której obecność nie krępowałaby go był Rabbi Jeszua, ale on odszedł tamtego dnia i pojawił się dopiero dzisiaj na uczcie u faryzeusza Szymeona Trędowatego.
Kobiety wnosiły już misy z jedzeniem, w powietrzu pojawił się nareszcie zapach gotowanych jarzyn, który zabił przeklętą woń perfum. Szymeon kochał pachnidła, gdy w Szabbat przechodził przez miasteczko wokół niego unosił się wonny obłok. Jego dom napełniony był zapachem pachnideł, a już szczególnie w Szabbat, w czasie uczt, które się u niego odbywały. Przedtem Eleazarowi te zapachy nie przeszkadzały. Może nawet wydawało mu się, tak jak Szymeonowi, że dzięki wonnościom znajdzie się trochę bliżej nieba. Gdy uda się oszukać choć jeden ze zmysłów, bodaj najmniej istotny jak węch, gdy przytłumione zostaną smrodliwe opary ludzkiego potu, wydaje się, że jest się czystszym, lepszym, przyjemniejszym Bogu. Od tamtego dnia Eleazar nie znosił zapachu wonności. W Szabbat zamykał się w swej ciemnej komorze, nie chodził do synagogi ani do Jerozolimy, aby nie czuć woni, która przypominała mu tamten dzień. Ludzie pytali go często co czuł, gdzie był. Nie odpowiadał, bo i cóż im mógł powiedzieć skoro nic nie czuł, nigdzie nie był. Pamiętał jedynie pochylone nad jego łożem twarze Miriam i Marty, ich oczy pełne łez, majaczenie, obrazy z dzieciństwa, wszedł w długi korytarz, na końcu którego jaśniało światło i ogarnęła go upajająca lekkość, jakby zaraz miał unieść się w powietrze, a potem już poczuł trupi zapach i woń kadzideł. Nie mógł otworzyć oczu, nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą, tylko ten oszałamiający zapach wonnych kadzideł pomieszany z odorem gnijącego ciała doprowadzał go do szaleństwa. Po chwili czyjeś ręce zerwały zasłonę z jego oczu i oślepiło go światło. Gdy rozwiązali mu ręce zasłonił oczy i dopiero po chwili między wolno rozwierającymi się palcami zobaczył dobrego rabbiego Jeszuę. Rabbi nie patrzył w jego kierunku. Jego wzrok wbity był w niebo, napięte ramiona wznosiły się ku górze, a dłonie, zdawało się, trzymały dwie wielkie czasze ciężkie od błogosławieństw. Potem dopiero usłyszał krzyki ludzi i płacz Miriam. Rabbi opuścił ręce i odszedł. Mówili mu potem, że cztery dni upłynęły. Cztery dni oddzielały widok zapłakanych oczu Miriam od trupio wonnego zapachu śmierci, a dla niego było to mgnienie oka. Gdzie był wtedy, co czuł? Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania.
Goście jedli w milczeniu. Dzisiaj nikt nie zadawał pytań, rabbi nie nauczał, chmura smutku i strachu zawisła nad radosną zwykle ucztą u Szymeona. Eleazar rozejrzał się. W bramie cisnął się tłum ciekawskich, ludzie coś szeptali do siebie i wzrokiem wskazywali na niego. Skurczył się znowu. A może patrzyli na Rabbiego i na – teraz dopiero ją zauważył – Miriam leżącą u jego stóp. Jak ona się zachowuje, co powiedzą ludzie, i tak jej opinia nie jest już najlepsza, niektórzy nawet mówią … oszczercy. Głowa Miriam spoczywała na macie, tuż obok stóp Jeszuy. Cóż za nieskromne zachowanie. Kobietom nie godzi się zbliżać do stołu. Nawet żona i córki Szymeona siedzą na uboczu w kucki opierając się plecami o glinianą ścianę, a ona – leży u stóp rabbiego, przy stole. Miała przecież pomagać Marcie. W każdej innej sytuacji Eleazar natychmiast zwróciłby jej uwagę, ale dzisiaj na tej uczcie, na wyróżnionym miejscu, gdy wbite są w niego oczy tłumu cisnącego się u bramy, bał się nawet poruszyć, cokolwiek powiedzieć. Poza tym taka uwaga mogłaby tylko pogorszyć sytuację, zwrócić uwagę tych, co jeszcze jej może nie zauważyli, tłumaczył się w duchu sam przed sobą. Aby czymś się na chwilę zająć wziął ze stołu odłamany kawałek chleba, umoczył w misie z oliwą i zaczął go powoli żuć. Nie był głodny. Nawet gdyby był, to nie potrafiłby jeść w takich okolicznościach. Zresztą od tamtego dnia jedzenie nie sprawiało mu już takiej przyjemności, jak wcześniej. Coś stało się z jego smakiem. Może rabbi Jeszua odszedł wtedy zbyt wcześnie. Przypomniał sobie jak wracały mu zmysły. Najpierw poczuł ten trupi zapach wonności, którego wspomnienie spędzało mu sen z powiek – cztery dni, musiało już nieźle cuchnąć – potem ręce tych, co rozwiązywali nasączone wonnościami chusty, czuł dotknięcia ich rąk, następnie zobaczył Jeszuę z uniesionymi do nieba rękami, a w końcu usłyszał krzyki ludzi i płacz Miriam. Wtedy rabbi odszedł.
Przeżuwał chleb z oliwą i nie mógł sobie przypomnieć, czy zanim zachorował, chleb smakował mu tak samo, czy lepiej? Czuł za to przyjemną woń oliwy, woń życia, woń drzewa, które rosło koło jego niewielkiego domu … nagle przyjemny zapach oliwy zmieszał się znów z trupią wonią maści szpikanardowej. Ciałem Eleazara wstrząsnął dreszcz. Zamknął oczy i próbował otrząsnąć się ze wspomnień, wywoływał w swojej pamięci obraz falujących łanów zbóż, obsypanych kwieciem wzgórz Judei, winnic na wzgórzach – nie pomagało, w jego nozdrza wciąż wdzierała się przeklęta woń szpikanardu. Zakrył twarz dłońmi i zacisnął mocno nos, teraz zapach dostawał się przez uchylone usta. Wydawało mu się, że oszaleje, chciał uciekać z domu Szymeona, uciekać przed zapachem wspomnień, ale ciągle bał się poruszyć. Z zamroczenia wyrwał go dopiero spokojny i cichy, choć napięty głos Jehudy, ucznia rabbiego. „Przeczże tej maści nie sprzedano za trzysta groszy…". Jakiej maści. Eleazar dopiero teraz zauważył, co się stało. Przenikliwy zapach szpikanardu nie był wytworem jego chorej wyobraźni. Wszystkie oczy zwrócone były teraz w jedną stronę. Wszyscy bez wyjątku patrzyli na Miriam, która spokojnie, nie zważając na nic, wycierała długimi, kruczoczarnymi włosami stopy Jeszuy. Obok leżała rozbita alabastrowa amfora. Eleazar podniósł się sztywno ze swej maty, przecisnął się przez tłum i wyszedł przed dom, potem pobiegł na wschód, drogą w kierunku Jerycha, aż znalazł się poza miasteczkiem. Jego usta i nos łapczywie wchłaniały świeży, suchy powiew, który przynosił dobry zapach życia, zapach dojrzałego jęczmienia.
Daniel K.
Przeczytaj Tekst z Biblii Gdańskiej