Na okoliczność ślubu, 10 maja 2009

Kość z kości

1 Mojż. 2:22-24 „I zbudował PAN Bóg z boku, które wziął z człowieka kobietę i przyprowadził ją do człowieka. I rzekł człowiek: Teraz to [jest] kość z kości moich i ciało z ciała mego. Dlatego opuści mężczyzna ojca swego i matkę swoją, a zjednoczy*) się z żoną swoją i będą jednym ciałem.”

*) DaWaQ – spoić, przypaść, trwać, gonić

Trudno podać lepszy werset, który mógłby służyć za podstawę weselnych rozważań. Choć był on już tutaj cytowany wielokrotnie, to można zapewne na jego temat napisać jeszcze i powiedzieć niejedno. Kość z kości i ciało z ciała, to biblijne określenie kobiety. Często posługujemy się pojęciem ciała, gdyż do obrazu małżeństwa jako głowy i ciała kilka razy nawiązuje w swych pismach apostoł Paweł (Efezj. 5:28; 1 Kor. 11:2). Owo pojęcie mężczyzny jako głowy najczęściej kojarzy się, i chyba słusznie, ze zwierzchnią rolą mężczyzny w małżeństwie. Ale obraz ten oznacza także, że mężczyzna jest bardziej intelektualny w swoim podejściu do rzeczywistości, kobieta zaś emocjonalna. Mężczyzna stanowi piątą część całości małżeństwa – choć być może tę najważniejszą – zaś kobieta stanowi cztery piąte. Tak jak kciuk jest dla ręki najważniejszy, sam jednak nie jest w stanie niczego uchwycić. Mój ojciec mawiał czasami, że mężczyzna podtrzymuje jeden węgieł domu, kobieta zaś trzy pozostałe. Czym jest głowa bez ciała można zaobserwować na przykładzie ludzi sparaliżowanych. Tak wygląda mężczyzna bez kobiety. Tak można by krótko podsumować często przytaczany obraz głowy i ciała, ukazującego związek małżeństwa.

Rzadko jednak mówimy o tym, co znaczy, że kobieta jest kością z kości Adama. Posługując się analogicznym sposobem rozumowania jak w przypadku interpretacji obrazu ciała, jako przeciwwagi dla głowy, można by powiedzieć, że kobieta jest kośćcem mężczyzny, podczas gdy on ma wszystkie inne funkcję. Jaką funkcję spełniają kości w organizmie, wiemy – decydują o strukturze ciała, kształcie i sile człowieka. W innym obrazie Ezechiel porównuje kości do nadziei: „Oto mówią: Wyschły kości nasze, i zginęła nadzieja nasza” (Ezech. 37:11). Dawid pisze, że nie wyznanie grzechu powoduje wysychanie kości. „Gdym milczał, schnęły kości moje” (Psalm 32:3). Człowiek nie wyznający swych grzechów traci wewnętrzną strukturę, przyzwyczaja się do zła, zaczyna być karłem moralnym, traci duchową siłę. Traci też nadzieję na kontakt z Bogiem.

Przypowieści pouczają wprost: „Żona stateczna koroną jest męża swego; ale która go do hańby przywodzi, jest jako zgniłość w kościach jego” (Przyp. 12:4). Dobra żona porównana jest do korony na głowie, a zła do osteoporozy lub jeszcze gorzej – do szpiczaka. Nie będziemy zastanawiali się nad złą żoną. Ale dobra żona jest również podstawą struktury mężczyzny. Daje mu nadzieję, pomaga mu zachować właściwą postawę. W obrazie Przybytku pamiętamy, że lewici mieli podzielone funkcje. Kehatyci nosili sprzęty, najcenniejsze rzeczy, czyli jakby wnętrzności człowieka, jego serce, nerki, umysł. Gersonici zajmowali się suknami – zasłonami, przykryciami oraz sznurami. To była jakby skóra i mięśnie Przybytku. Zaś Meraryci mieli najcięższe zadanie, gdyż musieli transportować słupy, deski, podstawki, czyli jakby kości Przybytku. Gdy Izraelici składali swe dary na Przybytek, przywódcy ofiarowali także sześć wozów i dwanaście wołów. Kehatyci nie dostali żadnego, gdyż „wnętrzności” Przybytku należało nosić w rękach. Dwa wozy i cztery woły dostali Gersonici do transportowania zasłon i nakryć – „skóry i mięśni” Przybytku. Zaś cztery wozy i osiem wołów dostali Meraryci do transportowania „kości” Przybytku, czyli słupów, desek i kołków.

Kobieta nie tylko stanowi o takiej twardej strukturze domu, ale też często zajmuje się tą najcięższą częścią pracy potrzebnej do podtrzymania jego działania. Na szczęście otrzymuje od Boga, ale także od męża, wsparcie w postaci symbolicznych czterech wozów do transportu. Mężczyzna często wykonuje tę lżejszą część pracy, ale też otrzymuje mniej strukturalnej pomocy. W praktyce wygląda to tak, że o atmosferze domu, o jego poziomie materialnym i duchowym tak naprawdę w dużej mierze decyduje kobieta. Jej pracy na ogół nie widać, bo przykryta jest zewnętrznym działaniem męża, jego umysłem, jego siłą mięśni, jego pomysłami. Jednak gdy mężczyzna nie ma inspiracji, a także domu, do którego może wrócić, jeśli nie zostanie otoczony miłością i opieką – inaczej mówiąc, gdy braknie mu owych słupów i desek, na których mógłby powiesić swoje zasłony i napiąć sznury, gdy nie miałby gdzie złożyć swoich „wnętrzności” – swoich pomysłów, modlitw – to natychmiast staje się stertą szmat, bez ładu i struktury. To oczywiście przesada, są mężczyźni, którzy mają w sobie tak wiele z kobiety, że potrafią sami zadbać o swoją strukturę, ale ów podział na kobietę – kości oraz mężczyznę – skórę, mięśnie i wnętrzności, sugerowany przez opis stworzenia, ukazuje schematyczną rolę mężczyzny i kobiety w rodzinie.

By stać się taką całością składającą się z kości oraz mięśni, skóry i wnętrzności, lub też w innym obrazie – ciałem i głową, trzeba coś zrobić. Mężczyzna jako głowa oczywiście bardziej zainteresowany jest posiadaniem ciała oraz jako wnętrzności, mięśnie i skóra bardziej potrzebuje kośćca, na którym mógłby „się powiesić”. Jest napisane, że aby móc to uczynić mężczyzna musi opuścić swego ojca i matkę. Można się zastanawiać jak to było w przypadku Adama. Czy on też musiał opuścić ojca i matkę, skoro takowych w zwykłym znaczeniu owych słów właściwie nie posiadał.

Adam dla żony opuścił swego Ojca, gdyż zjadł zakazany owoc i został pozbawiony społeczności ze swoim Stwórcą, który nazwany jest jego Ojcem (Łuk. 3:38). Trudno przypuszczać, by zrobił to z niewiedzy. Nie był też skuszony, ani przez węża, ani przez kobietę*). Brat Russell uważał, że Adam zrobił to z miłości i przywiązania do Ewy. Czyli dla swej żony opuścił Ojca. Opuścił też matką. Jego matka nazywała się Adama – po hebrajsku ziemia, ta ziemia, w której posadził dla niego Bóg rozkoszny ogród. Adam widocznie nie chciał pozostać w Edenie sam i dlatego dla żony świadomie opuścił swą matkę-ziemię, która dostarczyła substancji do stworzenia jego ciała (1 Mojż. 2:7).

*) BG niezbyt dobrze tłumaczy, że kobieta była „przyczyną przestępstwa”, raczej popadła w przestępstwo – 1 Tym. 2:14 BT, NP.

Również kobieta musi coś opuścić, by stać się kośćcem, a w innym obrazie ciałem mężczyzny. Opis stworzenia tego nie wspomina, gdyż kobieta wzięta jest z boku swego męża. Jednak nasze żony nie pochodzą z naszych boków. Psalm 45, który na ogół interpretujemy w sposób symboliczny, mówi w pierwszej, literalnej warstwie o małżeństwie, o zaślubinach króla i jego pięknej małżonki przyprowadzonej z dalekiego kraju. W wersetach 11-12 tego weselnego psalmu czytamy: „Słuchajże córko, a obacz i nakłoń ucha twego, a zapomnij narodu twego, i domu ojca twojego. A zakocha się król w piękności twojej” (Psalm 45:11-12). Owa piękna dziewczyna, by stać się żoną swego króla – tak do dzisiaj Izraelici określają pana młodego w trakcie zaślubin – musi nie tylko opuścić dom ojca oraz swój lud, ale nawet więcej – o tym wszystkim zapomnieć. O ile więc mężczyzna tylko opuszcza ojca i matkę, ale w praktyce tak jak Izaak, wprowadza żonę do namiotu swej matki (1 Mojż. 24:67). Kobieta, w tym wypadku Rebeka, musiała przebyć setki kilometrów i w praktyce na zawsze już pożegnać się ze swą rodziną i swym narodem.

W naszych dzisiejszych warunkach bywają te nakazy realizowane różnie. Bywa, że mąż wprowadza się do rodzinnego domu żony, że oboje wyprowadzają się daleko od rodzin. Bywa też, że mieszkają na tyle blisko, że ani mąż ani żona nie muszą tak naprawdę wyrzekać się kontaktów z rodziną. Byłoby może nawet niedobrze, gdyby ten kontakt się urywał. Nie o to chodzi. Chodzi o poczucie stworzenia nowego ciała, nowej struktury rodzinnej. Możemy mieszkać w jednym pokoju, tak dawniej czasami bywało, ale mimo to stanowimy już odrębną całość. Musi to zrealizować młoda para, ale też taki stan rzeczy muszą uszanować rodzice. Odtąd dzieci mają już swoje priorytety i nie są zobowiązani do realizowania rodzinnych celów wyznaczanych przez rodziców. Ojca i matkę trzeba szanować do śmierci, trzeba się nimi opiekować, gdy zniedołężnieją, ale mimo wszystko jest to już pomoc i szacunek z zewnątrz. Rodzice muszą to dobrze zrozumieć, a czasami miewają z tym problemy, zwłaszcza w odniesieniu do „ukochanych” dzieci. Dotyczy to częściej matek, które potrafią być ogromnie przywiązane do swych synów. Owa rywalizacja o uczucia drugiego po mężu ukochanego mężczyzny może niekiedy doprowadzić do rodzinnych tragedii i rozpadów małżeństw. Drodzy rodzice: Uszanujmy prawo naszych dzieci do zrealizowania Bożego przykazania.

Aby stać się jednym ciałem, składającym się z głowy i ciała, lub w innym ujęciu z ciała i kości, nie wystarczy opuścić rodziców. O mężczyźnie napisane jest, że ma „przylgnąć” do żony. Owo hebrajskie słowo DaWaQ oznacza coś więcej niż tylko „się przyłączyć”. Ono oznacza: uchwycić się, przykleić się, powiesić się, gonić za kimś. Tak to już Pan Bóg urządził, że mężczyzna przykleja się do ukochanej kobiety. Z pozoru wygląda to tak, jakby się oboje do siebie kleili. Ale z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że to mężczyzna powinien przykleić się do swej ukochanej, powinien się na niej powiesić, ścigać ją i gdy ją złapie, to trzymać się jej. W dzisiejszych czasach bywa różnie. To czasami dziewczyny ścigają chłopaków, wieszają się na nich. Ale powiem wam dziewczyny, że to nie jest dobrze. Trzeba zrobić wszystko, żeby chłopak, który wam się podoba, na was „się powiesił”, ale same się na nim nie wieszajcie. Nie będę wchodził w ten temat, bo to zagadnienie dla panien i kawalerów, a my mówimy do pary młodej, która już się skleiła.

No właśnie, czy aby na pewno się już skleiła? O nie, jeszcze nie! Oni się dopiero znaleźli. Teraz dopiero zaczną się jednoczyć, zrastać w jedno ciało i kości. Głowa będzie w skomplikowanym procesie neurochirurgicznym łączona z ciałem. Chirurdzy umieją już przyszyć człowiekowi palec, a nawet całą rękę. Ale jeszcze nikt nie przeprowadził zabiegu przeszczepu głowy albo patrząc z perspektywy głowy – przeszczepu całego ciała. To byłaby ogromnie skomplikowana operacja. Podobno są lekarze, którzy już podejmują takie próby. A cóż dopiero mówić o wymianie całego kośćca. To wydaje się z punktu widzenia medycyny zabiegiem całkowicie nierealnym. A Pan Bóg tak nas skonstruował, że taki zabieg połączenia ciała i kości, a także połączenia głowy i ciała jest możliwy i wykonalny. Nie jest jednak łatwy.

Owo łączenie bywa bolesne. Części do siebie na ogół nie bardzo pasują. Trzeba stosować różne łączki, przejściówki, konwertery, bufory, zanim te dwa różne organizmy złączą się w jeden. Czasami trwa to kilka lat, czasami kilkanaście lub kilkadziesiąt, a czasami nie udaje się nigdy. Pan Bóg, jak to On, na szczęście zapewnił nam pewne przyjemne okoliczności i narzędzia, które ułatwiają owo sklejanie dwóch ciał i dusz. Niektórzy nawet mówią, że zapewnił nam narkozę i środki odurzające, żeby rany pooperacyjne po takim „zszyciu” głowy i ciała nie bardzo bolały. Rzeczywiście Pan Bóg spuścił na Adama twardy sen, gdy pobierał z jego boku tkanki do sklonowania mu małżonki. Niektórzy mówią złośliwie, że również młodzi ludzie poddawani są takiej narkozie twardego snu, są jak mówimy „w sobie zakochani”, żeby nie czuli bólu łączenia dwóch tkanek w jedno ciało. Owo „odurzenie” trwa jakiś czas i stanowi wspaniałe spoiwo pomagające przetrwać różne trudności początkowego okresu zrastania się.

Ale żeby nie kontynuować tego żartobliwego podejścia powiemy, że chodzi o naturalną skłonność naszego ciała, a zwłaszcza ciała mężczyzny do tego, by pragnąć bliskiego kontaktu z ukochaną kobietą, by poszukiwać w niej ciepła, utraconego od czasu, gdy przestało nas pieścić matczyne łono a także karmić i przytulać matczyna pierś. Owo poszukiwanie łona, z którego wyszliśmy oraz piersi, która nas karmiła daje nam poczucie rozkoszy raju, gdy je znajdziemy. Ale nie jest tak, że tylko mężczyzna odczuwa potrzebę pieszczot, fizycznej bliskości z ukochaną kobietą. Również w kobiecie, choć nieco inaczej, występuje bardzo silna potrzeba bliskości fizycznej. Współżycie małżeńskie staje się w ten sposób ważnym bardzo środkiem „znieczulającym”, który pomoże nam może nie całkiem bezboleśnie, ale mniej boleśnie przetrwać trudny etap łączenia dwóch ciał w jedno. Bliskość fizyczna, jak pięknie mówią niektórzy, owo „oplatanie się” małżeństwa, będzie stanowić przez długie lata ważne spoiwo naszej łączności. To bardzo istotne, by ów „cielesny” aspekt małżeństwa nie był nigdy traktowany jako przykra prokreacyjna konieczność, ale jako dobro i piękno darowane nam przez Boga.

Apostoł Paweł, który przecież był kawalerem i w sumie ludziom poświęconym odradzał małżeństwo, tak pięknie potrafił napisać o tej sferze małżeńskiej rzeczywistości: „Mąż niech żonie powinną chęć oddaje, także też i żona mężowi. Żona własnego ciała swego w mocy nie ma, ale mąż; także też i mąż własnego ciała swego w mocy nie ma, ale żona. Nie oszukiwajcie jeden drugiego; chybaby z wspólnego zezwolenia do czasu, abyście się uwolnili do postu i do modlitwy; a zasię wespół się schodźcie, aby was szatan nie kusił dla waszej niepowściągliwości. 1 Kor. 7:3-5

Współżycie małżeńskie wydaje się dla młodych ludzi otwarciem drogi do Edenu rozkoszy, ale często jest to droga, która wiedzie wprost do małżeńskiego piekła. Mężczyzna i kobieta są tak różni pod tym względem, że znalezienie wspólnej drogi radości i piękna we współżyciu staje się pierwszą próbą umiejętności łączenia się w jedno ciało. Na szczęście działa tutaj cały czas „narkoza”, która ułatwia znoszenie bólów tego połączenia. Problemów jest tu wiele, po pierwsze różnice w odczuwaniu. Ale to są kwestie „techniczne”, są na ten temat książki, można popytać tych, którym udało się już te trudności pokonać. Problem polega na tym, że mało na ten temat rozmawiamy. Nie tylko między małżeństwami, ale również w małżeństwach. Wielu z nas radzi sobie ze współżyciem w sposób intuicyjny, podświadomie lekceważąc tę sferę małżeństwa. To jest bardzo niedobrze, dlatego, że nie wypełniamy wtedy przykazania „mąż nie ma swego ciała w mocy, tylko żona” ani „żona nie ma swego ciała w mocy, tylko mąż”. Chcąc się w taki sposób sobie wzajemnie powierzyć, trzeba zająć się trochę odczuciami partnera, a nie tylko swoimi. Trzeba się wzajemnie obserwować, a w razie potrzeby – rozmawiać. Jeśli dalej się nie udaje, to trzeba szukać pomocy, może u przyjaciół w Panu, a może nawet u fachowców. W każdym razie nie wolno lekceważyć przykazania apostoła.

Współżycie małżeńskie określane jest w Biblii hebrajskiej często słowem „poznać”. Tak na przykład napisane jest zaraz na początku o Adamie i Ewie: „Potem Adam poznał Ewę, żonę swoję, która poczęła i porodziła Kaina” (1 Mojż. 4:1). W późniejszych kulturach współżycie sprowadzano często do zagadnienia czysto fizycznego. Biblia wypowiada się zupełnie inaczej w tej sprawie. Słowo „poznać” w odniesieniu do współżycia, to nie tylko eufemizm, ale istotna Boża informacja o tym, jak to współżycie powinno wyglądać i na czym się opierać. Duchowe przeżycie jedności ciała jest daleko ważniejsze od fizycznego. Współżycie będzie dla nas radością oraz przeżyciem jedności dopiero wtedy, gdy poznamy współmałżonka, a nie tylko się, przepraszam za wyrażenie, z nim „prześpimy”. Owo poznanie obejmuje nie tylko więź emocjonalną współmałżonków, ale także intelektualną. Zwłaszcza mężczyzna, który mniej „czuje”, powinien zadać sobie intelektualny trud, by poznać swoją żonę, jej upodobania, jej obawy. Dopiero połączenie intelektu, świadomości z uczuciami sprawi, że naprawdę będzie w stanie oddać swe ciało do dyspozycji żony, tak jak nakazuje apostoł Paweł.

Ten fragment naszego rozważania, który warto by może pociągnąć dłużej, zakończymy pięknymi słowami Salomona: „Pij wodę ze zdroju twego, a wody płynące ze źródła twego! Niech się precz rozchodzą źródła twoje, a po ulicach strumienie wód. Miej je sam dla siebie, a nie obcy z tobą. Niech nie będzie zdrój twój błogosławiony, a wesel się z żony młodości twojej. Niechżeć będzie jako łania wdzięczna, i sarna rozkoszna; niech cię nasycają piersi jej na każdy czas, w miłości jej kochaj się ustawicznie. Bo przeczże się masz kochać w obcej, synu mój! i odpoczywać na łonie cudzej? (Przyp. 5:15-20)

Kolejnym ważnym praktycznym obszarem małżeństwa jest posiadanie i wychowanie potomstwa. Już sama kwestia posiadania wiążąca się bezpośrednio z tym, o czym mówiliśmy powyżej, wiąże się z pewnymi problemami. Pan Bóg nakazał zarówno Adamowi, jak i Noemu, a w nich całemu ludzkiemu rodzajowi, byśmy się rozmnażali i napełniali ziemię (1 Mojż. 1:28; 1 Mojż. 9:1). To zalecenie bywa rozmaicie rozumiane. Jedni uważają, że trzeba współżyć bez ograniczeń i pozwolić Bogu decydować o tym, ile będziemy mieli dzieci. Inni wręcz przeciwnie uważają, że lepiej niech płodzeniem i wychowaniem dzieci zajmą się ludzie w Afryce i Azji, bo i tak już jest za dużo ludzi na świecie. Zgodnie z tą ideologią średnia polska kobieta rodzi w ciągu swojego życia 1,3 dziecka. To znaczy dziesięć kobiet rodzi 13 dzieci. Oczywiście potrzebują do tego mężczyznę, a mężczyźni sami też nic nie potrafią w tej sprawie zrobić. Inaczej mówiąc na 20 osób średnio rodzi się 13 dzieci. W Niemczech jeszcze mniej – 12. Na razie wzrasta średnia długość życia, więc w sumie na jeden zgon przypadają jeszcze jedne urodziny. Ale wiek nie będzie rósł w nieskończoność i przy zachowaniu tych tendencji niedługo będzie nas ubywało około 2-3% rocznie. Inaczej mówiąc po 300-400 latach znikniemy. Oczywiście kogo to dzisiaj obchodzi, co będzie za 400 lat. Ale są już skutki tej tendencji i dzisiaj. Już obecnie mamy starzejące się społeczeństwa i w związku z tym rosnące koszty ubezpieczeń zdrowotnych i emerytalnych.

Jaki powinien być więc stosunek chrześcijanina do zagadnienia posiadania dzieci. Do wychowania myślę, że mamy dość dobre podejście, sądząc po ilości młodzieży, która zostaje w naszej społeczności i tworzy wspaniałą grupę. Po pierwsze, musimy zwracać uwagę na to, że posiadanie i dobre wychowanie dzieci i młodzieży jest tak naprawdę jedyną formą ewangelizacji, którą prowadzą badacze. Tak więc trzeba koniecznie mieć dzieci, bo istniejemy na mapie wyznań jeszcze tylko dlatego, że mamy dzieci i że zostały one w społeczności. To jest punkt pierwszy i najważniejszy w tym rozważaniu, bo Irakijczycy czy Indonezyjczycy nie urodzą i nie wychowają nam badaczy. Po drugie oczywiście trzeba także myśleć w kategoriach ogólnoludzkich. Nie wolno nam jako chrześcijanom spychać odpowiedzialności za przyszłe pokolenia na najuboższe społeczeństwa świata, podczas gdy my żyjąc we względnej wygodzie, nie chcemy jej poświęcać na rzecz rozwoju całej ludzkości. Rozwinięty badacz mógłby powiedzieć, że przecież w najbliższych latach i tak będzie „koniec świata”, więc po co nam „płodzić dzieci na ucisk” (jak się to dawniej mówiło). Po pierwsze, gdyby tak powiedzieli nasi dziadkowie i rodzice, to by nas tutaj nie było, a po drugie, gdyby tak powiedzieli chrześcijanie 500 lat temu, to nie byłoby tu naszych dziadków i rodziców, tylko szumiała puszcza.

Tak więc, jeśli się już pobieramy, to trzeba mieć dzieci. Ale ile? Naukowa odpowiedź na to pytanie brzmi: 2,1. Taki wskaźnik gwarantuje regenerację populacji. Inaczej mówiąc 10 kobiet powinno urodzić 21 dzieci. Wystarczy zatem rozejrzeć się po okolicy i policzyć, ile na mnie przypada. Jeśli w zborze jest 10 sióstr i miały łącznie 15 dzieci, to ja powinnam urodzić 6. Wtedy rachunek będzie się zgadzał. Jeśli miały 20 dzieci, to ja mogę urodzić jedno, a jeśli chcę się przyczynić do rozwoju ludzkości, to mogę mieć oczywiście więcej, bo przy europejskim wskaźniku 1,3 dziecka na kobietę zawsze można sobie wybrać koleżanki, między które podzielę moje 0,9 dziecka, jeśli urodziłam 3.

Brzmi to żartobliwie, ale sądzę, że to byłby właściwy sposób chrześcijańskiego i odpowiedzialnego myślenia. Oczywiście trzeba też uwzględnić nasze możliwości zdrowotne, intelektualne, finansowe. Zdrowi, mądrzy, dobrzy, piękni i bogaci rodzice powinni mieć dużo dzieci, chorzy mogą mieć mniej, nieroztropni też lepiej, żeby się powściągali. Niestety zwykle bywa dokładnie odwrotnie.

W tym miejscu oczywiście powinno paść pytanie o to, w jaki sposób chrześcijanin może regulować ilość posiadanych dzieci. Daleki osobiście jestem od myślenia katolickiego, stworzonego przez bezdzietnych teologów, że małżeństwo współżyje bez ograniczeń, a Pan Bóg decyduje, kiedy z tego współżycia stworzy kolejną duszę. Nie. Tak to nie wygląda. Pan Bóg mężczyźnie powierzył zagadnienie uprawy roli i mężczyzna powinien wiedzieć, kiedy ją uprawiać, a kiedy pozostawić nieuprawną, by jej nie wyjałowić. Kobiecie Pan Bóg powierzył zagadnienie rodzenia dzieci. Niestety nie możemy się podzielić tym zadaniem. Bolesny poród jest karą za nieposłuszeństwo w raju, ale i poród jako taki, i możliwość wychowania dzieci jest też wspaniałym przywilejem i wielką radością. Myślę, że potwierdzą to wszystkie siedzące tu matki, nawet jeśli miały bolesne porody, czy mają trudne dzieci. Dlatego rabini żydowscy, którzy mają rodziny i dzieci mówią, że to kobieta decyduje o współżyciu. Mężczyzna ma obowiązek spełniać jej życzenia w tym względzie. Chodzi o to, że to kobieta najlepiej zna swoje ciało i potrafi sama najlepiej zadecydować, czy ma jeszcze siłę na kolejne dziecko, czy na razie woli ich nie mieć.

Nie oznacza to oczywiście, że z tego powodu kobieta może odmówić mężowi współżycia. Apostoł tak nie mówi. Ale jak to zrobić, by nie odmawiać, ale też nie mieć dzieci, jeśli nie chcemy ich mieć więcej. Dzisiaj są na to oczywiście proste sposoby: Chemia. Antykoncepcja to także temat tabu. Jak żyję 50 lat i słyszałem tysiące godzin wykładów biblijnych, dyskusji, tylko kilka razy słyszałem rozmowy o antykoncepcji i to przeważnie wtedy, gdy sam je inicjowałem. Czy to jest dobrze? Z pewnością nie. Ktoś może powiedzieć, że to musi sobie każde małżeństwo uregulować samo. To prawda, ale nie znaczy to, że nie można podzielić się swoimi doświadczeniami, wiedzą, a nawet pewnymi biblijnymi przemyśleniami. Nie zamierzam rozwijać tego tematu. Powiem tylko krótko swoje przekonanie w tej sprawie. Kobiety, które lekkomyślnie oddają swoje ciało do dyspozycji eksperymentu współczesnego przemysłu farmakologicznego nie postępują całkiem rozsądnie. Jak wiadomo kobieta jest płodna średnio przez 6 dni w miesiącu. Doliczając do tego siedem dni nieczystości miesięcznej (a jeśli się ktoś biblijnymi zasadami nie przejmuje, to rzeczywistej nieczystości jest tylko cztery dni) pozostają dobre dwa tygodnie w miesiącu, w ciągu których można „poznawać” swoją żonę i nie płodzić dzieci, jeśli się ich więcej mieć nie chce. Tutaj oczywiście wszyscy doświadczeni pokręcą głowami: Tylko jak zgadnąć, które to są te sześć dni, żeby akurat dokładnie na nie powstrzymać się od współżycia. A poza tym, jak się powstrzymać, skoro akurat w te dni najbardziej mamy ochotę.

To są kwestie techniczne, które możemy rozważyć w prywatnych rozmowach. Ale dzisiaj mamy naprawdę bardzo dobrze. Już nawet nie trzeba się bardzo dokładnie obserwować, wystarczy przez dwa tygodnie w miesiącu mierzyć temperaturę, są wyspecjalizowane urządzenia, które wszystko same analizują. Czy wobec całej tej wiedzy możemy sobie powiedzieć: Wolę zachorować na raka, umrzeć na zawał serca, niż się tak męczyć. Nie, nikt z nas nie dysponuje własnym ciałem, ale oddaje je Bogu na służbę jako wspaniałą czystą świątynię, a poza tym oddaje je współmałżonkowi, dzieciom, rodzinie, zgromadzeniu i społeczności ludzkiej, w której przecież żyjemy. Czy wolno nam bezmyślnie ciało to narażać na utratę zdrowia i życia z powodu sześciu płodnych dni w miesiącu i niechęci do poznania siebie i współmałżonka. Myślę, że nie, że rozsądny chrześcijanin również te intymne sfery życia poddaje głębokiej duchowej analizie, tak żeby ani nie pogwałcić świętego prawa małżeństwa do współżycia, ani też nie narażać swego zdrowia na niepotrzebne obciążenia.

O wychowaniu dzieci lepiej nie będę nic mówił, bo niezbyt chyba dobrze mi się to udaje. Na szczęście mam w domu wykwalifikowaną siłę, która na razie ma chyba dobre efekty. Możecie więc w razie czego ją pytać o porady. Powiem tylko tyle, że warto w domu po pierwsze zadbać o to, by widoczna w nim była miłość do Prawdy. Zarówno w zakresie regularnych domowych rozważań biblijnych, jak i – co ważniejsze – by prawda towarzyszyła naszemu życiu, by dzieci widziały w naszym postępowaniu to, co słyszą z naszych ust. A zwłaszcza, by prawdy wypowiadane w zgromadzeniu bardzo nie rozmijały się z rzeczywistością codziennego życia. Że się trochę rozmijają, to oczywiste, do tego też trzeba umieć się przed dziećmi przyznać, ale nasze życie nie może być udawaniem, gdyż dzieci nie uwierzą w nic i nikomu. Przekazujmy więc dzieciom wartości duchowe zarówno w badaniu Biblii, śpiewaniu pieśni, wspólnych modlitwach, ale starajmy się też żyć tak, by dzieci mogły się na nas wzorować.

Ostatnia praktyczna sprawa, związana z małżeństwem, którą chciałbym omówić, a co do której Biblia udziela nam pewnych porad, to podział obowiązków w rodzinie, praca kobiet, poddanie kobiety mężowie wobec jej aktywności zawodowej i tym podobne tematy.

Po pierwsze: Czy żona powinna pracować? Wielu prawicowych chrześcijan uważa, że kobieta powinna pracować w kuchni i w pokoju dziecinnym. Pamiętajmy, że kobiety zawsze pracowały. Cały przemysł spożywczy i odzieżowy był zadaniem kobiet. Ale nie tylko. Wystarczy przeczytać Przyp. 31:10-31, by przekonać się, jak wiele obowiązków miała dzielna niewiasta starożytności. Dzisiaj obowiązki związane z przemysłem spożywczym, odzieżowym, nauczaniem dzieci, opieką nad potrzebującymi pomocy przesunęły się do wyspecjalizowanych zakładów. Nic dziwnego, że tam też przesunęła się praca kobiet. To znów spowodowało, że kobiety pracują obecnie wszędzie i różnice między płciami zacierają się również i w tej mierze. Czy chrześcijanka powinna w tym względzie postąpić inaczej? Ja uważam, że nie ma do tego powodów. Oczywiście dobro własnych dzieci musi zostać postawione wyżej niż wygoda finansowa rodziny, czy realizacja własnych ambicji zawodowych. Jednak czasami daje się te cele uzgodnić, zwłaszcza gdy dzieci są już większe lub w sytuacji, gdy można obowiązki opieki nad dziećmi podzielić z mężem, który akurat nie pracuje 6 godzin na dobę albo daleko od domu.

Czy kobieta, która zarabia więcej od męża powinna mu być poddana. Poddanie nie ma nic wspólnego z pozycją finansową. Wydaje mi się, że to raczej mężczyźni skłonni są mierzyć wartość ludzi poprzez ich status finansowy czy zajmowane stanowiska. Kobietom owszem czasami imponują ziemskie, materialne wartości, ale tak naprawdę w mężu szukają stabilizacji, poczucia pewności, ośrodka, który będą mogły otoczyć swoją opieką i miłością, mieć poczucie wyłączności. To są przeważnie dla kobiet sprawy znacznie ważniejsze niż zasobność finansowa czy pozycja społeczna. Nie należy tego jednak mylić z nieodpowiedzialnością. Jeśli kobieta zauważa, że jej mąż nie poczuwa się do współodpowiedzialności za materialny status rodziny, to odczuwa to jako brak owej stabilności, której oczekuje w związku małżeńskim. Mężczyźni czasami mówią w takich sytuacjach, że żonie chodzi tylko o lepszy samochód, który ma sąsiad, nowe meble, czy wygodniejsze mieszkanie. Nie, jej najczęściej chodzi o to, żeby mąż wyczerpał wszystkie możliwości rozwiązania problemów rodziny, a dopiero potem mówił, że już się nic nie da zrobić i musimy cierpieć pewien niedostatek. Jeśli mówi to siedząc w fotelu z gazetą lub przed telewizorem, to kobieta mu po prostu nie uwierzy.

Pewnie i takiemu mężowi musiałaby być kobieta poddana. Ale to bardzo trudne zadanie, wymagające od niej wielkiej ofiarności. A mężczyzna powinien umieć to docenić i być może nawet lepiej, żeby nie oczekiwał zbytnich wyrazów owej uległości. Owa sfera poddania musi być korygowana współczynnikiem wynikającym z nakazu apostoła, który mówi, że wszyscy mamy sobie być wzajemnie poddani (1 Piotra 5:5), gdyż pokora winna nas zdobić również w stosunkach małżeńskich.

Te wszystkie problemy sprawiają, że małżeństwo czasami zamiast ułatwiać życie, bardzo je komplikuje. I moglibyśmy sobie powiedzieć, że właściwie to związki lepiej by się rozumiały, gdyby były monopłciowe lub gdyby nie były zmuszone do praktykowania aż tak ścisłej jedności. Wiele małżeństw tak właśnie dzisiaj realizuje swój związek. Oddzielne prace, oddzielne konta, swoje kręgi znajomych, inne religie, zainteresowania, oddzielne sypialnie. Tylko dzieci pozostają wspólne, dla całego nieszczęścia owych dzieci. Nie, tak nie powinno być. Dobre, zgodne i piękne małżeństwo jest trudnym ideałem, ale to nie znaczy, że niemożliwym do zrealizowania. Każde małżeństwo ma swoje wzloty i upadki, ale przecież takie jest całe nasze życie. Zaś zdążanie ku jedności ciała z drugim człowiekiem jest tak naprawdę poszukiwaniem Boga w życiu. Takiego związku pokoju z innymi ludźmi poszukujemy także w zgromadzeniu, w szerszej społeczności ludzkiej, jednak małżeństwo stwarza najpiękniejsze i najbardziej efektywne warunki do tych poszukiwań. Ktoś powiedział, że małżeństwo jest jak szybkowar. To co w innym garnku trzeba gotować pół godziny, dzięki wyższej temperaturze i ciśnieniu w szybkowarze ugotuje się w dziesięć minut. Tak jest z naszym duchowym rozwojem. To, ca co potrzebowalibyśmy w zgromadzeniu czy innej ludzkiej społeczności lata, w małżeństwie osiągamy w miesiące. Czasami towarzyszy temu nieco wyższe ciśnienie i temperatura, ale drogi pokoju znajdują się łatwiej. O ileż prędzej zapominamy o porannym gniewie, gdy wieczorem kładziemy się do wspólnej pościeli w czystym łożu.

Małżeństwo jest instytucją cielesną i przemijającą. Jest jednak wspaniałym Bożym urządzeniem do doskonalenia ludzkich umiejętności życia w pokoju. Jaka to szkoda, że tak wielu ludzi dzisiaj rezygnuje z tych możliwości duchowego rozwoju, jakie stwarza rodzina. W Polsce na 1000 małżeństw zawieranych w ciągu roku jednocześnie rozpada się około 360. A to jeszcze całkiem dobry wskaźnik, jak na europejskie warunki. Oprócz tego coraz więcej ludzi wybiera samotność lub przelotne związki jako sposób na życie. Pominąwszy już aspekt moralny tego zagadnienia, ludzie ci bardzo wiele tracą. Oczywiście zaoszczędzają sobie wiele trudności, ale to przecież w trudzie rodzą się najwspanialsze wartości i przyjemności tego i nade wszystko przyszłego życia. Dlatego nie czarując nikogo, że małżeństwo jest tylko wspaniałe i tylko przyjemne, możemy śmiało stwierdzić, że jest to wspaniała szkoła życia, która w większości przypadków jest także bardzo przyjemna, a już na pewno i zawsze bardzo pożyteczna.

Takiego właśnie pięknego i mądrego zrastania się w jedno ciało, składające się z głowy i ciała, z ciała i kości, życzy młodej parze:

Daniel Kaleta

10