Chicago, 29 maja 2005

Przypowieść o muzykalnych dzieciach
czyli
Jak grać i śpiewać na jedną nutę?

Drodzy braterstwo!

Niektórzy z was wiedzą, że mam troje dzieci. Wszystkie są muzykalne, grają na instrumentach i śpiewają. Mam także wiele okazji, by obserwować je przy zwykłej zabawie. I niestety muszę Wam się przyznać – być może to moja wina – że czasami słabnie we mnie wiara w ewangeliczną prawdę: “Jeśli ... nie staniecie się jako dzieci, ... nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mat. 18:3). Dzieci mają bardzo wiele dobrych, pięknych cech, o których myślał zapewne Pan Jezus mówiąc te słowa. Mają też jednak pewne słabości. Wszyscy rodzice z pewnością się ze mną zgodzą. Apostoł Paweł, który sam chyba nie miał dzieci, napisał: “Nie bądźcie dziećmi wyrozumieniem, ale bądźcie dziećmi złością” (1 Kor. 14:20). Na szczęście jest tak, że w większości przypadków patrząc na błędy i złe postępowanie dzieci, myślimy sobie: Wyrosną, zmądrzeją. Dlatego nawet jeśli czasami porównujemy czyjeś złe postępowanie do typowych błędów popełnianych przez dzieci, to jest w tym pewna dobrotliwość i wyrozumiałość. Dzieci mogą się jeszcze zmienić i na pewno się zmienią. Dorośli zmieniają się tylko niewiele i to z najwyższą trudnością.

Pan Jezus, przy całej swojej miłości do dzieci, opowiedział także pewną historię, która ukazuje nie najbardziej pozytywną stronę dziecięcej mentalności. Jest to przypowieść o dzieciach siedzących na rynku. Zapisana jest ona w dwóch Ewangeliach. A jest na tyle krótka, że możemy sobie pozwolić przytoczyć obydwa te miejsca, choć zachodzą między nimi tylko niewielkie różnice.

Pierwszy z dwóch zapisów przypowieści o dzieciach na rynku znajdujemy w Ewangelii Mateusza: Mat. 11:16-19:

“Ale komuż przypodobam ten naród? podobny jest dziatkom, które siedzą na rynkach, i wołają na towarzyszy, mówiąc: Grałyśmy wam na piszczałce, a nie tańcowałyście; śpiewałyśmy pieśni żałobne, a nie płakałyście. Albowiem przyszedł Jan ani jedząc ani pijąc, a mówią: Iż diabelstwo ma. Przyszedł Syn człowieczy jedząc i pijąc, a mówią: Oto człowiek obżerca i pijanica wina, przyjaciel celników i grzeszników; i usprawiedliwiona jest mądrość od synów swoich.” – Mat. 11:16-19.

Lepsze rękopisy zapisują ostatnie zdanie nieco inaczej: “i usprawiedliwiona jest mądrość z uczynków swoich” zamiast “od synów swoich”.

Drugi zapis znajduje się Ewangelii Łukasza: Łuk. 7:31-35

“Komuż tedy przypodobam ludzi rodzaju tego, a komu są podobni? Podobni są dzieciom, które siedzą na rynku, a jedne na drugie wołają, mówiąc: Grałyśmy wam na piszczałkach, a nie tańcowaliście; śpiewałyśmy żałobne pieśni, a nie płakaliście. Albowiem przyszedł Jan Chrzciciel, i chleba nie jedząc i wina nie pijąc, a mówicie: Diabelstwo ma. Przyszedł Syn człowieczy jedząc i pijąc, a mówicie: Oto człowiek obżerca i pijanica wina, przyjaciel celników i grzeszników. Ale usprawiedliwiona jest mądrość od wszystkich synów swoich.” – Łuk. 7:31-35.

Także i tutaj rękopis Synaiticus zamiast słowa “synów” zapisuje słowo “uczynków”. Inne stare rękopisy przekazują jednak słowo “synów”. Znaczenie tej różnicy omówimy w dalszym ciągu naszego wykładu.

Przeczytane dwa zapisy są właściwie identyczne. Ewangelista Łukasz wyjaśnia co prawda, czego nie jadł i nie pił Jan Chrzciciel, ale jest to raczej oczywiste. Jedyną istotną różnicą jest dodane słowo “wszystkich” w relacji Łukasza: “Usprawiedliwiona jest mądrość od wszystkich synów swoich”. Wydaje nam się, że owo podkreślenie jest dość istotne dla interpretacji tego zdania, do czego wrócimy jeszcze w trakcie naszych rozważań.

Pan Jezus lubił dzieci. Sam był kiedyś dzieckiem i pewnie dobrze pamiętał swoje zabawy z rówieśnikami. Oprócz tego w ciasnych miasteczkach, w których się wychował, dzieci bawiły się razem na ulicy. Jeszcze za czasów mojego dzieciństwa cały wolny czas spędzaliśmy na dworze, bawiąc się z dziećmi z sąsiedztwa. Dzisiaj jest inaczej. Moje dzieci spędzają większość czasu w domu, a chcąc się pobawić z kolegami i koleżankami umawiają się na spotkania przez telefon, tak jak dorośli. Dzisiaj Panu Jezusowi trudno byłoby podpatrywać społeczne zachowania dzieci. Jednak w Jego czasie było to łatwiejsze. Tym bardziej, że dzieci było dużo, znacznie więcej niż dzisiaj.

Przyglądając się dzieciom, zauważył On jedną z podstawowych chyba przyczyn konfliktów między nimi: Problem z uzgodnieniem wspólnej zabawy. Czasami małe dzieci kłócą się o jedną zabawkę, którą nie mogą bawić się wspólnie. Jednak moje dzieci, nieco już starsze, najczęściej sprzeczają się o to, że jedno chce z drugim pojeździć na rowerze, tymczasem to drugie woli akurat czytać książkę. Gdy znów ten skończy czytać i chciałby zagrać z tamtym w warcaby, to tamten zajął się już malowaniem. W takich sytuacjach dzieci uczą się rozwiązywania społecznych konfliktów. Przykrość wywołana odmową wspólnej zabawy, będzie dla dziecka ważną informacją na przyszłość. Dziecko dowie się, że trzeba czasami zrobić coś wbrew swoim chwilowym upodobaniom, gdyż wtedy prędzej będzie można liczyć na to, że kolega przyjmie kiedyś propozycję wspólnej zabawy wedle mojego pomysłu.

Dzieci z naszej przypowieści mają dwa pomysły na wspólną zabawę: Jedne grają na piszczałkach i chciałyby, aby tamte drugie tańczyły, tymczasem te drugie intonują smutne pieśni żałobne i namawiają towarzyszy zabawy, żeby w tym czasie płakali, czy może raczej udawali, że kogoś opłakują. Prawdopodobnie jedne dzieci chciały się po prostu bawić w wesele, a drugie – w pogrzeb.

Dzieci często bawią się udając sceny z zaobserwowanego życia dorosłych. Zabawy w szkołę, w zebranie, gotowanie, zakupy, sprzątanie, czy naprawę samochodu są jednak dopiero wtedy wesołe i przyjemne, gdy włączy się do nich większa ilość dzieci, gdy jeden jest nauczycielem, a inni udają uczniów, gdy jeden jest starszym w zgromadzeniu, a inne dzieci udają społeczność śpiewając i modląc się. I tutaj zaczyna się problem. Zabawę trzeba najpierw wymyślić, ale potem wszyscy muszą się na nią zgodzić. Jeśli propozycje są dwie i każda z nich znajdzie zwolenników, to dzieci dzielą się na dwie grupy i zaczyna się sprzeczka. Rzadko udaje im się doprowadzić do rozsądnego rozwiązania i powiedzieć: Najpierw pobawmy się w szkołę, a potem w zebranie, najpierw w wesele a potem w pogrzeb. Nie, każdy chciałby, aby jego pomysł został zrealizowany właśnie teraz, natychmiast, bo inaczej zaraz straci ochotę do zabawy. W rezultacie dzieci siedzą obrażone na siebie i nie bawią się w nic.

Niestety w naszym dorosłym życiu często nie bywa inaczej. W wielu dziedzinach mamy nadmiar pomysłów, a czasu i możliwości realizacji znacznie mniej. Zwłaszcza dotyczy to takich pomysłów, których urzeczywistnienie wymaga społecznego wysiłku większej ilości ludzi. Również w dziedzinie poglądów i obyczajowości mamy wiele propozycji i czasami trudno jest nam je wszystkie obok siebie zmieścić. I o tym właśnie mówi nasza przypowieść.

Pan Jezus opowiedział ją w odniesieniu do konkretnej sytuacji. Sam ją zresztą objaśnił. Ludźmi niedojrzałymi, którzy nie dawali się namówić na żadną “zabawę” i siedzieli obrażeni na rynku, byli faryzeusze. Tym, który intonował pieśń żałobną, był Jan Chrzciciel, a tym, który zachęcał do weselnej radości – sam Pan Jezus, autor tych słów. Faryzeusze, najpopularniejszy nurt judaizmu, nie tylko nie dali się namówić, ani na opłakiwanie swych grzechów, ani na weselenie się radością Oblubieńca, ale jeszcze widząc innych, którzy towarzyszyli najpierw Janowi a potem Jezusowi, przeklinali ich, mówiąc o Janie Chrzcicielu, że jest opętany, a o Jezusie Mesjaszu, że jest żarłokiem i pijakiem.

To poważne oszczerstwa. Aż dziw bierze, że Pan Jezus tak łagodnie potraktował postawę tych ludzi, nazywając ich po prostu niedojrzałymi dziećmi, które potrzebują czasu, by zrozumieć, że ani poselstwo Jana, ani nauka Jezusa nie zasługiwały na zganienie, ale na przyjęcie. Należało najpierw z Janem odprawić “pogrzeb” swego grzechu, po to by uczestniczyć w weselnej radości Syna Człowieczego. Oni tymczasem, nie tylko sami chodzili obrażeni, ale jeszcze miotali przekleństwa i oszczerstwa na posłańców Boga, w którego podobno gorliwie wierzyli.

Ich postawa jest też o tyle dziwna, że Pan Jezus wyznawał i głosił ideologię właściwie dość podobną do tej, którą wyznawali faryzeusze. Otwarcie bronił wiary w zmartwychwstanie, co tak przypadło do gustu pewnemu faryzeuszowi. Pewnego razu powiedział nawet: “Na stolicy Mojżeszowej usiedli nauczeni w Piśmie i Faryzeuszowie. Przetoż wszystkiego, czegokolwiek by wam rozkazali, przestrzegajcie i czyńcie” – Mat. 23:2-3. Dlaczego więc faryzeusze tak nienawidzili Jezusa. Czy można wyobrazić sobie sytuację, w której Pan Jezus zyskałby ich poparcie?

Z naszych codziennych doświadczeń znamy takich ludzi, których nie sposób zadowolić. Chińczycy opowiadają na tę okoliczność bajkę o mieszkańcach pewnej krainy, przez którą wędrował stary ojciec z małym synkiem. Ojciec jechał na osiołku, a syn szedł obok zwierzęcia. Mieszkańcy owej krainy kiwali nad nimi głowami: Cóż za bezlitosny ojciec! Sam jedzie wygodnie na osiołku, a dziecku każe iść piechotą. Zsiadł więc ojciec z osiołka i wsadził na niego syna. Nie uszli daleko, gdy znów ludzie z oburzeniem wołali za nimi: Cóż za wychowanie! Stary ojciec idzie piechotą, a syn dosiada osiołka. Kazał więc ojciec synowi zsiąść ze zwierzęcia i obaj szli piechotą. Wtedy zaś kolejni mieszkańcy zaśmiewali się za nimi do rozpuku: Co za głupota, zwierzę puszczone luzem, a stary z chłopakiem idą piechotą.

Tacy byli faryzeusze. Zadowolić ich nie było można. Ich obyczajowość nie pozwalała niczego pochwalić. Tylko samych siebie i swoje poglądy uważali za słuszne. Gdyby jednak takich ludzi zapytać: No to, jakie są te twoje poglądy, czego ode mnie oczekujesz? Powiedz mi, będę tak postępował. Wtedy najczęściej okaże się, że ich wyobrażenia o Bogu, ideach, zasadach i metodach postępowania są mętną plamą, w której nie bardzo widać centralne punkty. Gdy nie zmieścisz się w obszarze tej plamy, odrzucą Cię jako heretyka, gdy zrobisz coś, co mniej więcej mieści się w ich wyobrażeniach, wtedy natychmiast wyłoni się owo przerażające “ale” – właściwie tak, ale... A potem stara, znana krytyka. Bo przecież w tym złym świecie nie ma niczego takiego, co zasługiwałoby na pochwałę.

W swoim życiu zawodowym spotkałem się z kompozytorem, który był lekko głuchy. Nagrywaliśmy jego utwór. W trakcie prób był bardzo uciążliwy. Nosił w sobie jakieś wyobrażenie swojego dzieła, którego nie był w stanie usłyszeć z zewnątrz, prawdopodobnie ze względu na niedomaganie słuchu. To jego wyobrażenie było przesuwającym się punktem, w który nie sposób było utrafić. Jeśli najpierw było za cicho, to potem było już trochę za głośno. Nigdy nie było dobrze. Z kolei poznałem innego człowieka, który tworzył “niedokończone” dzieła. Jego utwory były otwarte dla wykonawcy, by zaangażował swoją inwencję twórczą i dodał swoją część kompozycji w trakcie wykonywania utworu. Tego kompozytora można było zadowolić każdym twórczym retuszem jego dzieła.

Zdaje mi się, że takim Twórcą jest nasz Niebiański Ojciec. Mając ściśle sprecyzowane wyobrażenie o finalnym kształcie dzieła, które tworzy, pozostawia swą wspaniałą twórczość na pewnym etapie rozwoju i pozwala ludziom, aniołom, przypadkowi nawet czasami, na dokończenie wspaniałego dzieła, a następnie cieszy się rezultatem tej współpracy. Tak jak mądry ojciec, który pozwala małemu synkowi potrzymać niepotrzebny śrubokręt w czasie, gdy on naprawia coś w domu, a potem synek chwali się mamie, że razem z tatą naprawiał zepsute urządzenie. Córeczka, której mama pozwoliła obrać kilka jarzyn i pomieszać w garnku, będzie dumna, że gotowała obiad. Nasz współudział w dziele stworzenia nie jest wiele poważniejszy, może tylko trochę, ale mimo wszystko Pan Bóg włącza nas do swojego działania i umie cieszyć się pewną różnorodnością odmian, którą wprowadza do Jego dzieła wolna wola Jego stworzeń.

I tutaj dochodzimy do sedna naszej przypowieści. Długo można by bowiem jeszcze mówić o złej postawie faryzeuszy, delikatnie skrytykowanej przez Pana Jezusa w tej przypowieści. My jednak chcielibyśmy również zastanowić się nad tym, jaka byłaby dobra postawa. Jak należało się zachować, by nie zostać skrytykowanym przez Pana Jezusa w tej przypowieści.

Odpowiedź na to pytanie na podstawie przypowieści jest chyba dość prosta i zdaje się już o tym mówiliśmy: Żeby uniknąć dąsów wystarczyło najpierw bawić się w wesele, a potem w pogrzeb, gdyż obie zabawy mogły być ciekawe i pouczające. Przekładając to na tamtą rzeczywistość: Wystarczyło najpierw przyjąć poselstwo Jana Chrzciciela, nawrócić się od swoich grzechów, przyjąć chrzest pokuty i oczekiwać na wskazanie Mesjasza, by się za Nim udać. A potem należało cieszyć się radością Oblubieńca, który po jakichś milionach lat w niebie i po 30 latach na ziemi, wreszcie spotkał się z pierwszymi przedstawicielami swej długo wyczekiwanej i umiłowanej od założenia świata Oblubienicy.

My jednak żyjemy blisko dwa tysiące lat po tamtych wydarzeniach i dzisiaj już tylko duchowo możemy przyjąć pokutne poselstwo Jana i weselne zaproszenie Jezusa. Dzisiaj zresztą nie jest to już taka wielka sztuka, bo 2 miliardy ludzi na całym świecie wierzy w to, że Jezus był Mesjaszem i Oblubieńcem, a Jan jego poprzednikiem. Mimo to lekcja tej przypowieści: umiejętność zgodnej współpracy w dziele Bożym, jest nadal bardzo aktualna. A trudności w osiągnięciu harmonii wcale nie mniejsze.

Najprostszym i może najwłaściwszym podsumowaniem tej przypowieści dla nas, wierzących, którzy nie mają już bezpośredniej styczności z Janem, Jezusem i faryzeuszami, byłoby po prostu stwierdzenie: “Weselcie się z weselącymi, płaczcie z płaczącymi” (Rzym. 12:15). Naśladowca Jezusa powinien uczyć się tak jak On: płakać wtedy, gdy umarł przyjaciel Łazarz (Jan 11:35), gdy miało być odrzucone wspaniałe miasto, Jeruzalem (Łuk. 19:41), ale też radować się na weselu w Kanie, czy nawet w podejrzanym towarzystwie na uczcie u celnika Mateusza – “I stało się, gdy Jezus siedział za stołem w domu jego, że oto wiele celników i grzeszników przyszedłszy, usiedli z Jezusem i z uczniami jego.” (Mat. 9:10) Pan Jezus nie wstał od stołu i nie wyszedł, dlatego że znalazł się w towarzystwie nieodpowiednich ludzi. On umiał ponad wszystkim cieszyć się radością Mateusza.

W Ewangelii Łukasza, w bezpośrednim związku z omawianą przez nas przypowieścią, opisana jest pewna uczta z udziałem Pana Jezusa. Przyjął On zaproszenie faryzeusza i gościł w jego domu, pomimo krytyki tego stronnictwa, którą dopiero co wygłosił. Z drugiej jednak strony stanął w obronie grzesznej niewiasty, której obecność wydała się gospodarzowi niepożądana. W Ewangelii Łuk. 7:37-38 czytamy:

“A oto niewiasta, która była w mieście grzeszna, dowiedziawszy się, iż siedzi w domu Faryzeuszowym, przyniosła alabastrowy słoik maści; A stanąwszy z tyłu u nóg jego, płacząc poczęła łzami polewać nogi jego, a włosami głowy swojej ucierała, i całowała nogi jego, i maścią mazała.” – Łuk. 7:37-38.

Gdyby taka sytuacja zdarzyła się w obecnych czasach i dotyczyła znanej osobistości życia publicznego, to niewątpliwie podejrzewano by zaraz jakiś obyczajowy skandal albo wręcz podstęp mający na celu skompromitowanie tej osoby. Nierządnica całująca nogi proroka! To musiał być szokujący widok. Trudno się dziwić reakcji gospodarza. Jednak Jezus stał ponad tym wszystkim. Pokazał praktycznie, w jaki sposób należało się cieszyć z faryzeuszem – nie wzgardził jego ucztą – ale też jak należało płakać razem z biedną kobietą, która zapragnęła porzucić swój grzeszny żywot. Oto przykład prawdziwej wielkości – niedościgły wzór!

Owo proste motto: “Weselcie się z weselącymi, płaczcie z płaczącymi” tylko w teorii może wydać się łatwe do realizacji. Jak cieszyć się sukcesami innych, gdy sami ponosimy porażki. Czy umiem cieszyć się, że brat zarobił dużo pieniędzy, podczas gdy ja ledwo wiążę koniec z końcem. Jak płakać nad ubóstwem czy chorobą brata, skoro nam się dobrze powodzi, a mamy tyle spraw na głowie. Ze dwa razy pomodlimy się, pokiwamy głową nad czyjąś chorobą, smutkiem po stracie bliskiej osoby, ale po kilku dniach życie toczy się dalej. A poważna choroba czy żal obok nas nie kończą się po kilku dniach.

A może być jeszcze inaczej. Przyjaciele Ijoba przybyli do niego i “wyniósłszy głos swój płakali, a rozdarłszy każdy płaszcz swój miotali proch nad głowy swe ku niebu. I siedzieli z nim na ziemi siedem dni i siedem nocy, a żaden do niego słowa nie przemówił” (Ijoba 2:12-13). Siedem dni i siedem nocy – nie żałowali czasu. Potem jednak, gdy przemówili, okazało się, że bardziej boleli nad swoim własnym współczuciem niż nad nieszczęściem przyjaciela. Tu otwiera się wielkie pole nauki, prób, doświadczeń, by stać się człowiekiem wrażliwym na cudze uczucia. By na opowieść o sukcesach czyjegoś dziecka, nie opowiadać o sukcesach odniesionych przez moje dzieci, tylko pocieszyć się chwilę z dumną matką jej szczęściem. By uskarżania się siostry staruszki na dolegliwości jej wieku nie skwitować: Przecież wszyscy musimy się zestarzeć i umrzeć, tylko przez chwilę chociaż z nią ponarzekać nad słabością i nędzą śmiertelnego ciała. A może właśnie czasami trzeba rozpaczającą matkę zająć jakimś innym tematem, może siostrze staruszce opowiedzieć o wspaniałym wykładzie na ostatniej konwencji. To jest wielka sztuka.

Gdy spojrzymy bliżej na sytuację konfliktu między faryzeuszami a zwolennikami Jana i Jezusa, to ujawnia się jeszcze nieco inny problem. Jan nie potrzebował współczucia. Pan Jezus nie domagał się, by się z Nim radować. Zresztą powodów do radości zbyt wiele nie miał. Jan Chrzciciel proponuje ludziom drogę umartwienia grzechu, drogę nawrócenia. To twardy pustelnik, odziany w zgrzebną szatę i żywiący się tym, co znajdzie na pustyni, zapierający całkowicie potrzeb swego ziemskiego ciała.

Z drugiej strony staje Pan Jezus w misternie utkanej szacie, radosny, dający radość, rozmnażający chleb i wino, uzdrawiający i przemawiający wdzięcznymi słowy. Uczniowie Jana, którym wskazał on drogę do Mesjasza, przeżywali zapewne niemałe rozterki. Czy to na pewno ta sama misja, czy to ten sam Bóg za nimi dwoma stoi? Jak można tak różnie przedstawiać tę samą prawdę.

Obok tych dwóch postaci: Twardego, nieokrzesanego pustelnika i normalnego, delikatnego, wrażliwego, bawiącego się z dziećmi Nauczyciela, stają ludzie wysoko postawieni, uznani przez społeczność, odziani w liturgiczne szaty, przyozdobieni przedłużanymi frędzlami u szat modlitewnych, pieczołowicie obmywający ręce przed każdym posiłkiem, rozważający szczegółowe zagadnienia prawne. Przecież to trzy różne światy! Jak można je pogodzić? Te różnice kryją się zresztą nie tylko w obyczajowości, stroju, zachowaniu, sposobie modlitwy i wielbienia Boga. Są także głębsze różnice, w pojmowaniu wiecznego zamierzenia Bożego. Jak pogodzić ze sobą odmienne postawy i poglądy.

Zdaje mi się, że Pan Jezus nie przypadkiem użył w tej sytuacji przykładu dzieci, które grają i śpiewają. Wspólne muzykowanie jest bowiem wspaniałą lekcją jedności lub też, co gorsza, bezlitośnie obnaża jej brak.

Tak się złożyło, że moja praca zawodowa polega na zgodnym śpiewaniu w wieloosobowym zespole. A nie tylko to. Nasze śpiewanie trzeba jeszcze uzgodnić z liczną orkiestrą i solistami. Umiejętność śpiewania czy grania w zespole wymaga pokory. Wymaga świadomości swojej roli, ale jednocześnie umiejętności dostosowania się do innych wykonawców. Wykonując od kilkunastu lat ten zawód poczyniłem pewne obserwacje, które po pierwsze ułatwiają mi dobre wykonanie moich zadań, ale też stały się dla mnie pewną lekcją do zastosowania w życiu duchowym. Oto kilka takich wniosków.

1. Przy śpiewaniu w chórze obowiązuje zasada, że jeśli słyszysz swój głos, to znaczy, że śpiewasz za głośno. Umiejętność wsłuchania się w brzmienie najpierw swojej sekcji głosowej, a następnie w brzmienie całego chóru, tak aby stopić się, zatracić całkowicie w tym brzmieniu swój własny głos, to podstawowa, a jednocześnie najtrudniejsza umiejętność śpiewu chóralnego.

Myślę, że duchowy wniosek nasuwa się sam. Jeśli w społeczności, którą tworzę najpilniej wsłuchuję się w swój własny głos, jeśli wykonując powierzone mi zadanie nie umiem roztopić się w całości, to znaczy, że nie śpiewam w zgodnym chórze, nie tworzę jedności brzmienia. Jeśli zaś po wykonaniu swej pracy w zborze widzę osiągnięcia społeczności, to znaczy że jestem “zgodnym dzieckiem” umiejącym się ładnie “bawić”.

2. Bardzo często zdarza się i w chórze, i w życiu, że ktoś robi coś niepoprawnie: śpiewa za głośno, za szybko, za wolno, nie te nuty. Pierwszą reakcją ludzi nieobeznanych z tym zawodem jest niecierpliwe wiercenie się, łapanie się za ucho, obracanie w kierunku “fałszującego” i kierowanie w jego stronę pouczających spojrzeń. Inni “bardziej doświadczeni” usiłują koniecznie pokazać swemu koledze, jak należałoby poprawnie wykonać to miejsce, przerysowując element, który wykonywany jest niepoprawnie. Jeśli ktoś śpiewa za nisko, to niektórzy próbują śpiewać wyżej powodując tym samym jeszcze większe zafałszowanie brzmienia. Jeśli ktoś jest za późno, to znajdą się tacy, którzy usiłują to wyrównać śpiewając szybciej. Tym jednak wcale nie poprawiają sytuacji, a wręcz przeciwnie: harmider i nieporozumienie jest jeszcze większe. Wszystkie te reakcje, choć pedagogicznie mogą wydawać się słuszne, w rzeczywistości świadczą o amatorskiej nieumiejętności. Wykwalifikowany zawodowiec w takiej sytuacji po prostu dalej robi swoje, tak jakby nikt nic nie rozbił źle. Można potem zwrócić komuś uwagę na błąd, można poprosić dyrygenta o powtórzenie danego miejsca, ale w trakcie wykonania utworu, należy zachować spokój i po prostu dalej robić swoje.

Myślę, że i tę zasadę można przenieść na nasze społeczne działania duchowe. Często zauważając nawet drobny błąd natychmiast dajemy znać całemu otoczeniu, że go zauważamy. Przeżyłem już sytuacje, w których przerywano wykład, żeby poprawić jakąś nieznaczną pomyłkę, którą brat popełnił. Są bracia, którzy słysząc, że ktoś interpretuje coś bardzo jednostronnie, natychmiast usiłują pokazać przeciwny kraniec zagadnienia. Wydaje nam się, że w ten sposób powstanie harmonia. Najczęściej jednak okazuje się, że zamiast jednej prawdy otrzymujemy w rezultacie dwa krańcowe błędy. Myślę, że i tutaj obowiązuje zasada, iż prawda nie jest zależna od reakcji i uprzedzeń otoczenia. Ona nie zmienia się pod wpływem błędu.

Podam przykład. Rozmawiając z katolikiem moglibyśmy unikać stwierdzenia, że Maria była błogosławioną kobietą w obawie, by ten nie znalazł potwierdzenia dla swej bałwochwalczej czci dla jakiego tradycyjnego kultu. Czasami omijamy pewne miejsca w Biblii, wiedząc, że ktoś mógłby je wykorzystać jako argument przeciwko nam. Prawda pozostaje prawdą niezależnie od okoliczności. A często niecała prawda do cały błąd. Nie zawsze musimy mówić o wszystkich aspektach prawdy. Jednak naginanie jej tak, aby równoważyła błąd jest tak samo błędne, jak śpiewanie wyżej po to, by wyrównać fałsz tego, który śpiewa za nisko.

3. Wykonywanie skomplikowanych utworów, które polegają na koordynacji różnych grup brzmieniowych wymaga wielkiej dyscypliny i nie polegania na swojej umiejętności wysłyszenia całości. W wielkich salach o skomplikowanej akustyce można się bardzo pomylić w ocenie brzmienia, gdy robi się to ze środka zespołu wykonawczego. Najsłuszniejsze zachowanie w takich sytuacjach to poleganie na dyrygencie. Czasami świadomie trzeba wykonać coś wbrew swemu własnemu przekonaniu, by dopiero potem odsłuchując nagranie przekonać się, że z zewnątrz brzmiało to całkiem inaczej.

Braterstwo! Nasze utwory, których wykonanie przygotowujemy na wielki dzień chwały Boga i Jego Pomazańca są niezwykle skomplikowane. Ich współbrzmienia są złożone, aparat wykonawczy – potężny, a sala koncertowa ogromna jak cały wszechświat ze wszystkimi możliwymi poziomami akustycznymi. Poleganie na własnej ocenie sytuacji prowadziłoby do wielkich pomyłek. Jedyne, co możemy zrobić w chwilach, gdy nie jesteśmy pewni, czy nasza melodia jest wystarczająco piękna i dobrze wykonana, to oglądać się cały czas na naszego wielkiego Dyrygenta, który nigdy się nie myli. On pewną ręką poprowadzi nas przez próby i wykonanie swego wielkiego dzieła.

Zdaję sobie sprawę, że rada ta jest tyle piękna, co niepraktyczna. W rzeczywistości umiejętność odczytania wskazówek udzielanych nam przez Mistrza jest prawie tak samo skomplikowane jak samo opanowanie utworu. I przepraszam, że nie umiem wam w tym miejscu udzielić, żadnej bardziej praktycznej porady. Musimy wszyscy zdać się w tej sprawie na swoją duchową intuicję.

I na koniec chcielibyśmy skomentować jeszcze werset, który stanowi jakby podsumowanie naszej przypowieści. Zacytujmy go raz jeszcze w brzmieniu Ewangelii Łukasza (Łuk. 7:35): “Ale usprawiedliwiona jest mądrość od wszystkich synów swoich.” Wspomnieliśmy już, że niektóre rękopisy podają inną wersję, wedle której mądrość usprawiedliwiona jest “z uczynków”. Wydaje się, że określenie “dzieci mądrości”, może być hebraizmem, który określa owoce, skutki mądrości, co sprowadzałoby się do takiego samego znaczenia, że mądrość usprawiedliwiona jest ze swoich owoców, czyli uczynków.

Naukę tę przełożyłbym na prosty język, którym czasami posługuję się przy łagodzeniu konfliktów między moimi dziećmi. Mówię im po prostu: “mądrzejszy ustępuje”. Mądrość pokazuje się w umiejętności dostosowania się do potrzeb i czasami nawet nieuzasadnionych wymagań słabszego. Tam, gdzie nie chodzi o zasady, tam gdzie najpierw można bawić się w wesele, a potem w pogrzeb, gdzie najpierw można rozważać taki, a potem inny temat, okazujmy sobie wzajemnie wyrozumiałość, prześcigujmy się w uprzejmości.

Pan Jezus powiedział: “A kto by cię przymuszał iść milę jednę, idź z nim i dwie” Mat. 5:41. Czasami jesteśmy przekonani, że pójście drogą rozumowania, czy postępowania w danej sprawie, proponowaną przez brata nie ma sensu, nie przyniesie żadnego rezultatu. I możemy nawet mieć rację. Mimo to przejdźmy z bratem proponowaną przez niego drogą. I to nie tylko tę jedną milę, której się domaga, ale dołóżmy jeszcze drugie tyle. Przejdźmy z nim dwie mile. Oto uczynek, który świadczy o prawdziwej mądrości, mądrości, która nie umie się upierać przy swoim, ale szuka tego, co jest bliźniego (1 Kor. 10:24).

W relacji Łukasza dodane jest jeszcze słowo, którego nie ma u Mateusza, że mądrość usprawiedliwiona jest od wszystkich swoich synów”. Pamiętajmy, że zasadą Bożego działania jest różnorodność. Pokazał On to jako Twórca przyrody, ale także jako Pan Bóg wszystkich ludzi o różnorakich skłonnościach i przekonaniach. Pan Bóg pozwala nam dokończyć swe wspaniałe dzieło, dodać do niego twórczy retusz. My jednak czasami zachowujemy się tak, jakbyśmy sami byli Twórcami, jakbyśmy byli właścicielami praw autorskich, zabraniając innym wykonywania ich partii, śpiewania ich własnym głosem. Pamiętajmy, że utwór dany nam do nauczenia i wykonania jest Bożą kompozycją, a jego piękno tworzy się w harmonijnym współbrzmieniu różnorodności wszystkich dzieci Mądrości i tylko w poszukiwaniu jedności współbrzmień można odnaleźć drogę do prawdziwego i głębokiego piękna Nowego Stworzenia.

Drodzy braterstwo! Z przypowieści o muzykalnych dzieciach chcielibyśmy nauczyć się nie tylko tego, że dzieciom Bożym często nie udaje się wspólne muzykowanie, ale także próbowaliśmy wskazać na kilka praktycznych sposobów, które ułatwiają wspólne, zgodne działanie. Pamiętajmy, że nasze doświadczenia w społeczności ludu Bożego są jedynie próbą przed wykonaniem wielkiej Bożej symfonii. Te doświadczenia są jakby zabawą dzieci, która choć wiele nie zmienia w Bożym planie, to jednak daje nam okazję do nauczenia się ważnych spraw, a dla Pana Boga rezultaty tej zabawy są ważną informację o naszych postępach na drodze do jedności. Przygląda się On, czy aby nie za często siedzimy obrażeni w różnych kątach Bożego “rynku”. Oby tak nie było, oby nasze ćwiczenie jedności ducha było zawsze wspaniałym warsztatem muzycznym, w którym już teraz powstają piękne melodie, a które kiedyś złożą się na wspaniały koncert finałowy z udziałem Baranka i 144 tysięcy:

“I widziałem, a oto Baranek stał na górze Syońskiej, a z nim sto czterdzieści i cztery tysiące, mających imię Ojca jego napisane na czołach swoich. I słyszałem głos z nieba, jako głos wielu wód, i jako głos gromu wielkiego; i słyszałem głos cytrystów grających na cytrach swoich. A śpiewali, jakoby nową pieśń, przed stolicą i przed onem czworgiem zwierząt, i przed starcami, a żaden się nie mógł onej pieśni nauczyć, oprócz onych stu czterdziestu i czterech tysięcy, którzy są z ziemi kupieni.” – Obj. 14:1-3

Udziału w tym koncercie finałowym życzę braterstwu z całego serca i niech Bóg sprawi, aby to nasze marzenie stało się rzeczywistością! Amen!

Daniel Kaleta