Wędrówka 2010/6

Umiałeś przyciągnąć mnie z daleka

PANIE, przejrzałeś mnie i poznałeś.
Ty znasz moje siadanie i powstawanie moje,
Umiałeś przyciągnąć mnie z daleka.
Moje chodzenie i kładzenie się, otoczyłeś,
A wszystkie me drogi znajome Ci są.
Gdy nie ma słowa na języku moim
Oto, PANIE, poznałeś je całe!
To, co za mną i co przede mną, osaczyłeś,
Położyłeś na mnie swą dłoń.
Wiedza jest zbyt niepojęta dla mnie
Zbyt podniosła, bym mógł ją uchwycić. (Psalm 139:1-6)

Za oknem pada śnieg – jakby ktoś posypywał szary horyzont skrawkami bieli. Każdy z nich ukazuje się tylko na krótką chwilę. Z góry na dół. Na minimalnym odcinku czasoprzestrzeni. Gdy zawieje wiatr, migocąca biel utworzy szarawe smugi jaśniejszego powietrza.

Po chwili bezmyślnego wpatrywania się w ten mało ruchomy obraz zaczynam wyczuwać jakiś porządek w pozornym chaosie drobinek zmarzniętej wody. Są tacy, którzy umieją je policzyć, zważyć, określić strukturę. Wiedzą mniej więcej, kiedy i gdzie będzie padało. Ale co mnie to obchodzi. Czy czas dla padającego śniegu płynie czy stoi? Czy one lecą w dół, czy może ja w górę?

Po chwili nudzi mnie wypatrywanie porządku w chaosie, zastygłej struktury w nieustającym ruchu cząstek tego, co mnie otacza i tego, czym sam jestem. Wychodzę z domu i ruszam w śnieżną biel łąki. Gdy stawiam pierwszy krok, jeszcze nie wiem, dokąd podążą następne. Co zrobię, gdy wrócę? Coś tam mam zaplanowane, może się stanie, a może nie. Ile słów powiem po drodze? O czym? Nie mam pojęcia. Czy jest jakaś struktura woli, która podyktuje mi takie lub inne rozwiązanie? Czy zamierzenia moje zbudują porządek myślenia, mówienia i działania, czy też może rzeczywiście wszystkim rządzi twórczy przypadek?

To, co jest, jakby stoi w miejscu. Moje poczucie chwili „teraz” porusza się wraz ze mną, stwarzając wrażenie bezruchu we mnie, a wokół – poruszającego się otoczenia. Tak, jakbym to ja był punktem odniesienia. Coś jest przede mną. Kilka godzin, dni, miesięcy, lat nawet umiem mniej więcej dojrzeć przez oszronioną szybę niepoznawalnej przyszłości. Za mną zastygłe morze wspomnień. Wydaje się być nieruchome, gdy mu się przyglądam. Ale gdy się tylko od niego odwrócę, a po jakimś czasie znów spojrzę, widzę, że jednak się zmieniło. Moja pamięć wybielana przez czas zaciera oddalające się kontury, a w ich miejsce kreatywne wspomnienie tworzy byt nigdy niezaistniały. Tak naprawdę po kilku latach wcale nie jestem już pewien, czy to przeszłość tworzy moje wspomnienia, czy też wspomnieniami na nowo maluję rzekomo niezmienny czas przeszły dokonany.

I tak w sumie po tym zimowym spacerze niczego już nie jestem pewien. Niedokładnie pamiętam przeszłość, przyszłość pozostaje zaplanowaną zagadką, a nawet owa nieuchwytna teraźniejszość może kiedyś okazać się jedynie złudzeniem zmysłów, bo kto mi zaręczy, że to, co mój mózg postrzega jako widok, dźwięk, smak, zapach czy kształt jest realnym istnieniem tego, co we mnie i tego, co wokół mnie? I tak niczego nie byłbym pewien, gdyby nie to, że...

PANIE, przejrzałeś mnie!

Siedziałem długo, ale wstałem, a Ty widziałeś, że wstałem i umiałeś mnie przyciągnąć, bym szedł do Ciebie z daleka. Gdy szedłem, a potem zmęczony się kładłem, Ty wiedziałeś, skąd szedłem i dokąd wiodła ma droga. Teraz jestem tutaj i niedokładnie nawet pamiętam, skąd wstałem. Ty pamiętasz. Cała moja droga została przez Ciebie zarejestrowana w najdrobniejszych szczegółach – raz myślę: Niestety, innym razem: Na szczęście. Co jest jeszcze przede mną? Tego może nawet Ty nie chcesz wiedzieć. Obaj będziemy mieć niespodziankę. Damy się zaskoczyć rozwojowi wypadków. Zaplanowaliśmy mniej więcej cel i przebieg. Ustaliliśmy reguły poruszania się. Ale dokładny przebieg zdarzeń niech stanie się cudowną kompozycją zmiennego upływu czasu, mojej inwencji i Twoich zasad. Ty wiesz, dokąd mam trafić, co mam zobaczyć i przeżyć po drodze, ale nie pozbawiajmy się cudownej radości składania obrazów przyszłości z zapasów Twoich nieskończonych możliwości. Nić przeszłości będzie snuła się za mną coraz dłuższa, a przede mną Twoja wieczność...

Pewność Twojej wiedzy, Panie, nie ratuje mnie jednak przed moim strachem. Boję się. Mój strach jest często nieracjonalny. Boję się ciemności, nawet jeśli wiem, że nic i nikt w niej na mnie nie czyha. Boję się wysokości, nawet jeśli otoczony jestem najlepszymi zabezpieczeniami. Część moich obaw, ma znów całkiem realne podstawy. Boję się, że nie zdam egzaminu, że będę miał wypadek, że zostanę okradziony, że zachoruję, stracę pracę, że rozpadnie mi się rodzina, że będę samotny i bezradny, boję się starości, niedołęstwa, kalectwa, prześladowania. Część tych obaw umiem jakoś uspokoić prewencyjnymi działaniami, ale nie stać mnie na wykupienie wszystkich ubezpieczeń. Tłumaczę więc sobie, że z Tobą nie może mi się przydarzyć nic złego. Z drugiej jednak strony widzę, Panie, że tak wielu Twoich przyjaciół dotykały dokładnie te nieszczęścia, których się boję. Dlatego nie łudzę się, że ze mną musi być inaczej.

Wiem, że rozumiesz mój strach, że nie masz mi go za złe. Sam stworzyłeś we mnie ten mechanizm emocjonalny, który zabezpiecza mnie przed nadmierną brawurą. Cieszysz się nawet, gdy okazuję Ci zdrową bojaźń, która jest początkiem mojej prawdziwej życiowej mądrości. Dlatego w modlitwie do Ciebie, w rozmowie z bratem staram się słowem łagodzić swój strach. Dopóki jest to strach tylko przed możliwością, pomagają mi jeszcze słowa. Gdy rzeczy jednak zaczynają iść źle, gdy zagrożenie staje się realne, gdy spada rzeczywiste nieszczęście, wtedy brakuje mi słów – na razie słów pociechy dla innych. Jeszcze nie zaznałem w życiu prawdziwego nieszczęścia. Zdaje mi się jednak, że gdyby mnie coś złego spotkało, to wolałbym, by ludzie, tak jak przyjaciele Ijoba, ofiarowali mi raczej swoje milczenie niż nadmiar niepotrzebnych słów.

Ty, Panie, znasz całą mowę – tę, która już została wypowiedziana, i tę, która nigdy jeszcze nie była ubrana w ludzkie słowa. Gdy mówię, Ty milczysz i czekasz aż wyczerpią się moje słowa – moje usprawiedliwienia, zaklinania rzeczywistości. Skończyłeś? – pytasz czasami, gdy z twarzą ukrytą między kolanami milknę nareszcie. Nic nie odpowiadam. A wtedy Ty wyciągasz z ciemności swą chłodną, potężną dłoń i kładziesz ją na mojej rozpalonej głowie...

Położyłeś na mnie swą dłoń

Zbyt podniosła i zbyt niepojęta jest Twoja wiedza Panie, bym mógł sam przy jej pomocy rozsądnie pokierować swym życiem. Dlatego zamykam oczy i jak ślepiec kierowany delikatnymi muśnięciami Twej dłoni, stopami szukam stopni wiodących do mojej sadzawki Syloe...

Daniel Kaleta