Niedokończony i nieopublikowany cykl rozmyślań
na kolejne dni świątecznego miesiąca Nisan
ROZMYŚLANIA MIESIĄCA PIERWSZEGO
PIERWSZEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„Miesiąc ten będzie wam początkiem miesiąców, pierwszy wam będzie między miesiącami roku.” – 2 Mojż. 12:2
Nadeszła wreszcie pierwsza wiosenna, bezksiężycowa noc. Pośpieszni posłańcy wykrzykiwali jeden przez drugiego: nowy księżyc, nów księżyca... Mieszkańcy Jerozolimy wychodzili na dachy swych domów, aby powitać dzień, miesiąc i rok – miesiąc, o którym Hebrajczycy mówili Zielone Kłosy – Abib, Chaldejczycy – Nisan, a Pan nazwał go pierwszym: „pierwszy wam będzie”. W czarną, bezksiężycową noc myśli Izraelity błąkały się po pustyniach Negewu i dalej jeszcze, na południe, na zachód, aż poza Rzekę Egipską. Tam, gdzie – ileż to lat minęło – ojcowie w niewoli, patrząc na nowy sierp księżyca, wciskali głowy między ramiona i zamkniętymi oczyma widzieli ziemię, wolność, zielone kłosy na obsianym przez synów polu. Czy aby ostrze księżycowego nowiu nie odetnie dni żywota dziedzica obietnicy sapiącego cicho w sekretnym zawiniątku, w ukryciu, w strachu, w mesjaszowym cierpieniu matek oddających swych synów falom wysokich wód życiodajnej rzeki. Ale tym razem nowy księżyc miał przynieść upragnioną wolność. Tym razem księżyc miał rosnąć wśród długich, ciężkich od brzemienia plag, czternastu dni aż do pełni szczęścia, aż do dnia wyzwolenia. Ileż to lat...
Na wschodzie gwiazdy już zaczynały blednąć. Ludzie podnosili głowy ze snu w namiotach wędrownych pasterzy, w gajach oliwnych, w domostwach i nie rozbudzonym jeszcze spojrzeniem ogarniali wyłaniające się z ciemności kształty; były coraz wyraźniejsze – na polach dojrzewały kołysane porannym powiewem zielone kłosy. Nadsłuchiwali. Od strony miasta dobiegał najpierw cichy, ledwo słyszalny, potem głośniejszy, wzmagany na każdym pagórku radosny głos szofaru. To Abib – mówili – patrząc z radością na dojrzewające kłosy. Za szesnaście dni pierwszy snop dojrzałego zboża zakołysze się w rękach kapłana. To Abib – pierwszy, niech Wiekuisty ma w swej opiece zielone kłosy jęczmienia.
DRUGIEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„A była blisko wielkanoc, święto żydowskie.” – Jan 6:4
Jezus siedział z uczniami na trawie. Było już wiele trawy, zielonej, wysokiej kołysanej wiatrem powiewającym znad Jeziora Kienneret. Wokół niego kłębiły się tłumy spragnionych chleba, uzdrowień i sensacji. Wśród nich była nieliczna garstka tych, co łaknęli sprawiedliwości i słowa żywota. Żniwo i plon były blisko. Na przednówku w wielu domach dawno zabrakło już chleba. Jezus siedział na trawie, a wokół niego stało pięć tysięcy głodnych. „Skąd kupimy chleba” – zapytał uśmiechając się. Nawet gdyby mieli więcej niż dwieście groszy, nie byłoby gdzie go kupić. Jezus kazał wszystkim usiąść na trawie. Moc Boża da chleb łaknącym. Jezus wziął od chłopca jęczmienny chleb i „podziękowawszy rozdał uczniom, a uczniowie siedzącym”. Gdy oni jedli i rozprawiali o cudach, Jezus myślał o innym chlebie, o chlebie prawdziwym, o życiu, o śmierci, ale nikt nie zapytał: rabbi, co znaczy ten cud.
Gdy nadszedł wieczór Jezus wstąpił na górę, a oni samotni na morzu nie mogli uporać się z wiatrem i falą, bo wiatr mieli przeciwny. Dopiero o czwartej straży nocnej przyszedł do nich chodząc po morzu. Krzyczeli ze strachu, zjawa – wołali. A on rzekł „jamci to jest”. Poznali go chodzącego po falach. On wyciągnął rękę do strwożonego Piotra i rzecze: „Pójdź”, jeśli wierzysz, żem ja jest. Uwierzył i zląkł się – „o małowierny! przeczżeś wątpił?”
Nazajutrz w mieście gościnnym Kapernaum, w synagodze nauczał tych, co z niedowierzaniem pytali „kiedyś tu przybył?”: „Jamci jest on chleb żywota ... a chleb, który ja dam jest ciało moje ... jeśli nie będziecie jedli ciała syna człowieczego i pili krwi jego, nie macie żywota w sobie”. Twarda mowa zraziła wielu słabych, odeszli.
Jeszcze raz siedział Jezus na górze. Uzdrawiał i uczył trzy dni, aż zgłodnieli. Tym razem nie szukał mieszka by chleba zakupić. Z troską zapytał swych uczniów: „Wieleż macie chlebów?” Czy macie chleb, aby dać go ludowi? Mieli ich siedem. „Uczyniwszy dzięki łamał i dał uczniom swoim, a uczniowie ludowi”, lecz znowu nikt nie zapytał. Aż troska o „chleb nasz powszedni” przyćmiła umysły na morzu, bo tylko jeden chleb mieli. „O czymże rozmawiacie między sobą, o małowieri” czyżby już zapomnieli o głodnych tysiącach, o chlebie, co żywot niesie dla świata? „Jakoż nie rozumiecie ... abyście się strzegli kwasu.”
TRZECIEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„Wyczyśćcież tedy stary kwas, abyście byli nowym zaczynieniem.” – 1 Kor. 5:7
Szeroko w świecie zasłynął Korynt ze złości i rozpusty. Cóż, miasto portowe. I tutaj jak wszędzie po świecie słynęli Żydowie bogactwem i synagogą, aż przyszedł Paweł, nieszczęsny burzyciel Zakonu, rozerwał społeczność, zagubił owce i tak już zbłąkane. W Justowym domu na przeciw gminę założył z tych, co Galilejczyka przyjęli, Mesjaszem – chroń Boże! – nazwali. A potem prawem ścigany na wiele lat ich opuścił, chciał wrócić nieraz, ale coś stało zawadą.
W gościnny dom Justa nieraz i Piotr i Apollos zawitał i inni. Piotr kochać potrafił, z miłością w długie wieczory nauczał o dniach i o nocach nad wodą jeziora, wśród traw Galilei. Apollos mędrzec, praw znawca, urodą zachwycał i pięknem wymowy kształconej w szkołach egipskiej mądrości. A jeszcze i takich nie brakło, co raz tu, raz na przeciw chadzali, z synagogi szatana kwas stary przynosząc. Na koniec rozpusta. Mąż co z przyrodnią matką obcował. Aż z domu Stefana, co Pawła ukochał, wieści nadeszły, smutne, i mądre pytania wiedzy wykwintnej. Apollos i Paweł rozdarci słuchali opowieści Fortunata i Achaika, myśleli o Piotrze, o święcie żydowskim i swoim, o prawdzie, o chlebie. Cóż za przaśniki, gdy stary kwas złości zatruwa ich życie, cóż to za pascha i po co Chrystus, Baranek. Apollos głową pokiwał. Nie , nie pojadę – powiedział i odszedł. A Paweł ucichł i myślał, niewidzącymi oczyma wspominał początki i nie mógł zobaczyć łez smutku w oczach Pryscylli ani oblicza Akwili zatroskanego, co dom swój w Efezie, jak wszędzie, dla braci otworzył. Za chwilę powstał, będzie dyktował, na ich pytania odpowie, lecz później, najpierw słów kilka o ranach w ciele Chrystusa ich ręką zadanych, o rozerwaniach, potem o kwasie, boć przecie święto się zbliża, a tam słychać nieprawość i jakim chlebem ci będą, jakie początki nowej nauki stanowią, jeśli prawda i szczerość daleko. Grzech – szatanowi, kwas – poza zborem, recepta Pawła jest prosta: „Uprzątnijcie tego grzesznika”, a kto nie miłuje niech będzie przeklęty.
CZWARTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„Pójdźmy i my, abyśmy z nim pomarli.” – Jan 11:16
Ponad wzgórzami Moabu wschodziło szybko wiosenne słońce. W dole, w głębokiej zapadlinie rozpoczynającego się tutaj wąwozu śmierci – Arava – szumiały wezbrane wody Jordanu. Tomasz obudził się pierwszy. Spojrzał na pogrążonych jeszcze we śnie towarzyszy. Spali spokojnie zawinięci w płaszcze, tylko Piotr rozłożony szeroko zrzucił w nocy przykrycie. Obok młodziutki Jan wtulony w bok Jezusa. Było już zupełnie ciepło. Ileż to chłodnych, wilgotnych nocy minęło, a oni ciągle tkwią na tej pustyni. Trudno doprawdy zrozumieć Jego postępowanie. Może drugą paschę spędzimy poza Jerozolimą i to na tym pustkowiu. Z rozrzewnieniem wspomniał falujące zielonymi kłosami pola rodzinnej Galilei.
Rok już minął od czasu, gdy siedzieli wśród wysokich, zielonych traw nad Jeziorem, odbierali chleb z rąk Jezusa i dawali ludowi, a lud wychwalał Go pod niebiosa. Potem wszyscy poszli do Jeruzalemu na święto, a oni ze zdziwieniem podążyli za Nim w dokładnie przeciwnym kierunku, aż do Fenicji. Gdy przyszły Kuczki, bracia pytali go, czy pójdzie na święto, odpowiedział, że czas Jego jeszcze nie nadszedł, ale jednak poszedł za nimi, kryjąc się jak przestępca. W Jerozolimie nauczał od połowy święta, aż pewnego dnia Żydzi porwali za kamienie. Cudem tylko uniknął śmierci. Potem poszedł na Poświęcenie Kościoła i znów musiał uchodzić z rąk rozwścieczonego tłumu. Od tamtego czasu jak wygnańcy ukrywają się za Jordanem. W niektóre serca wkradło się już zwątpienie. I cóż teraz. Mieli sądzić dwanaście pokoleń Izraela, a jak na razie strach się pokazać w Jerozolimie, aby nie zostać rozszarpanym przez tłum. Tutaj, za Jordan, na szczęście przychodzą jedynie przyjaciele. Któż inny podjąłby trud długiej wędrówki. Niekiedy uczniowie Jana przyjdą, by wspomnieć miejsce, gdzie chrzcił. Niekiedy, chory czy strapiony zawoła o ratunek do Jezusa, ale On niechętnie czyni cuda. Mało naucza. Jakby tylko czekał. Na co? Tego nikt by nie zgadł. Przybysze z Jerozolimy powiadają, że nastroje w mieście ciągle takie same. Sanhedryn wykorzysta lada okazję, aby Go zgładzić. I na co tu czekać.
Słońce stało już wysoko. Od strony Jerycha widać było niewielką grupę wędrowców. Jezus patrzył w ich kierunku, jakby to właśnie na nich czekał przez te kilka miesięcy. Tomasz rozpoznał ich z daleka – dobrzy znajomi z Betanii – przed jego oczyma natychmiast stanął obraz spokojnego domu obfitego w chleb z ciepłych rąk Marty, w wyobraźni zapaliły się miłujące oczy Marii, spokojem powiała dobra twarz Łazarza. Jak inni, jak Jezus, miłował ten dom. Piętnaście stajań dzieliło ich stamtąd od miejsca, gdzie mogli ucieszyć wzrok widokiem upragnionym. Świątynia, ofiary, psalmy rozmodlonych pielgrzymów, ale i zacięte twarze nauczycieli w przysionku Salomonowym. W jego sercu strach mieszał się z tęsknotą.
Twarze nadchodzących były pochmurne. Łazarz chory. Maria i Marta posyłają po Jezusa. Dlaczego nie odpowiada, dlaczego nie poderwie się i nie powie, idziemy do Betanii. Milczał. Potem cicho powiedział: „Ta choroba nie jest na śmierć” i odszedł. Dwa dni minęło zanim Jezus rzekł: „Idźmy zasię do Judzkiej ziemi”. Strach wkradał się w serca uczniów. Judzka ziemia – to pewna śmierć. Jerozolima, upragniona Jerozolima – kamienie w rękach szalejącego tłumu. Nie zapomnieli jeszcze, trudno byłoby zapomnieć. „Łazarz umarł” ta wiadomość uciszyła rozgorączkowane myśli. A więc na szczęście nie ma już po co iść do Judei. Już nikt nie pomoże przyjacielowi. W sercach uczniów pojawiło się uczucie ulgi. Twarz Tomasza mieniła się to strachem, to bólem, to zniechęceniem. Podszedł do Jezusa. Jezus patrzył na zachód. Tomasz stanął obok niego i patrzył ku górom za Jordanem. Myślał o śmierci i o dobrym domu w Betanii. Czuł, że Jezus zaraz ruszy w drogę nie czekając na ich decyzję. Odwrócił się i skinął w stronę towarzyszy „Pójdźmy i my, abyśmy z nim pomarli”.
PIĄTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„Cóż oddam Panu ... Kielich obfitego zbawienia wezmę.” – Psalm 116:12,13
Miłuję Pana, miłuję ... rozkołysane winem serce chłopca powtarzało bez końca te same dwa słowa, miłuję Pana, miłuję. Stary ojciec po wielokroć uczył go o przymierzu, jakie Bóg zawarł z Abrahamem. Choć niewiele jeszcze z tego rozumiał, to dość aby wiedzieć, że nie kto inny, tylko Bóg Abrahama wyrwał go z paszczęki samego lwa, strasznego wezyra potężnego Kraju Południa. Teraz, kiedy już bezpiecznie wracali do domu, cała ta przygoda zdawała mu się być całkiem interesująca. Straszny wezyr, który podobno miał go pożreć, okazał się całkiem przyjemny i te jego oczy, takie dziwnie swoje, wcale nie egipskie. Czasami karawany idące z Egiptu do Damaszku zbaczały nieco i pojawiały się w okolicach Hebronu. Widział wtedy Egipcjan, mieli zupełnie inne oczy niż wielki wezyr. Kiedy siedział na tronie trudno było cokolwiek zauważyć, ale potem na uczcie – ach cóż to była za uczta, tyle jedzenia na raz nigdy w życiu nie widział, a jego porcje były największe ze wszystkich, choć był najmniejszym z uczestników posiłku – wielki wezyr przyszedł całkiem blisko, a do towarzystwa upodobał sobie właśnie jego. Dlaczego? Przecież mali chłopcy nie bywają dobrymi kolegami dla wielkich wezyrów. Dał mu nawet trochę wina. Każdy miał swój kielich, a kielich wielkiego wezyra był największy i najpiękniejszy, z prawdziwego srebra. Nalał mu wina do swojego kielicha i rozmawiał z nim. Mówił po egipsku, a inny człowiek tłumaczył na język, który był prawie zrozumiały, jego słowa też były tłumaczone na niezrozumiały, śmieszny bełkot egipski. Za którymś razem, gdy mówił, zdaje się o ojcu, czy matce, którą znał jedynie z opowiadań, zdawało mu się jakby wezyr zrozumiał wcześniej niż usłyszał bełkotanie tłumacza. A może to było tylko złudzenie.
Osły objuczone worami ze zbożem ciężko stąpały po rozeschniętej, glinianej skorupie ziemi, co od lat nie widziała wody. Beniamin kroczył obok osła, który dźwigał dwa wielkie wory jego działu zboża. Dostał dwa wory jak wszyscy dorośli, dumnie oparł rękę na grzbiecie wolno stąpającego zwierzęcia i obejrzał się jeszcze raz w stronę znikającego za horyzontem miasta otulonego daktylowymi palmami. Dostrzegł zarazem, że z bramy wyłonił się oddział konny i szybko zmierzał w ich kierunku. Pewnie kogoś ścigają, pomyślał i ze spokojem podziwiał ich umiejętności jeździeckie. Wkrótce wszyscy wędrowcy usłyszeli tętent i zeszli z wąskiej drogi, aby przepuścić konnicę. Jakież było ich zdziwienie, gdy pierwszy jeździec osadził konia i nie schodząc na ziemię zaczął coś wołać po egipsku. Beniamin nic nie rozumiał z tego harmidru, jaki się zaraz zrobił. Bracia krzyczeli, rozrywali szaty i pokazywali na przewożony cenny ładunek. Usłyszał jedynie jedno zdanie ... u którego się to znajdzie niech umrze ... Co się znajdzie? Dlaczego ma umierać? Naraz bracia przystąpili do rozwiązywania worków umocowanych do oślich grzbietów. Ktoś krzyknął aby i on to zrobił. Pospiesznie zaczął szarpać sznury, aż ukazały się złote ziarna. Wszyscy bracia zanurzali ręce w worach, grzebali w zbożu, pokazując, że nic tam nie ma. On też zanurzył ręce w ciepłym, sypkim ziarnie i nagle poczuł, że uchwycił coś twardego. Oto trzymał w ręku kielich wielkiego wezyra, z którego wczoraj pił wino. O tu, są jeszcze czerwone zaschnięte ślady przedniego napoju. Z radością patrzył na piękny kształt srebra. Piękny podarunek, jak dla przyjaciela, pomyślał i już chciał zawołać, popatrzcie co znalazłem, gdy naraz ujrzał przerażone oczy braci i triumfalny uśmiech jeźdźca. Niewiele myśląc schował kielich za plecami i usiłował wepchnąć go z powrotem do wora, ale było już za późno. Nastała cisza.
Chwilę potem pod eskortą oddziału wracali do miasta, aby stanąć ponownie przed wielkim wezyrem. Kazali mu zabrać kielich. W jego uszach nieustannie dźwięczały słowa ... „u którego by to znaleziono niech umrze”. Niech umrze, niech umrze, znów dwa słowa kołatały się w rozgorączkowanym umyśle chłopca. A Bóg Abrahama, gdzie jest Bóg ojca Abrahama. Gdy pojawił się wezyr, wszyscy upadli na twarze. Beniamin skulił się przyciskając kielich do piersi. Nie chciał nic słyszeć, ale uszy jego przeszył donośny głos tłumacza powtarzającego słowa wielkiego wezyra ... „mąż, w którego ręku znaleziony jest kielich będzie niewolnikiem moim” ... będzie niewolnikiem moim. Zaraz też poczuł na swoich plecach mocną rękę Judy, który podniósł go i wyjął z zaciśniętych dłoni kielich.
Teraz Juda długo oglądał piękne srebro, podziwiał piękne kształty. Dziwny dar, pomyślał ze smutkiem nic z tego nie rozumiejąc. Na wewnętrznych ściankach starego srebra lśniły brunatną czerwienią zaschłe krople wina nalewanego podczas wczorajszej uczty hojną ręką wezyra. Całkiem jak krew, pomyślał. Czyja? Beniamina, ojca Jakuba? Przypomniał sobie palącą czerwień świeżej krwi koźlęcia, która zbrukała piękną szatę. Krew, tak to krew Józefa. Podniósł oczy i spojrzał na wezyra, którego słowa jeszcze odbijały się echem po wielkiej sali pałacu ... mąż, w którego ręku znaleziony jest kielich, ten będzie niewolnikiem moim ... Ręka z kielichem powoli uniosła się w gorę w geście bolesnego triumfu. I wtedy w oczach wielkiego wezyra pojawiły się łzy.
SZÓSTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„... jednym chlebem jednym ciałem wiele nas jest.” – 1 Kor. 10:17
Niskie drzwi zatrzasnęły się z łoskotem, zgrzytnęła ciężka zasuwa, odgłos kroków szybko oddalił się i nastała cisza. Skronie Pawła pulsowały rozdzierającym bólem. Bolały ręce związane powrozem, bolały nogi ściśnięte ciężkimi drewnianymi kłodami, ale najbardziej bolały plecy, paliły jakby kto przykładał rozpalone żelazo do poprzecinanej skóry i rozbitych na miazgę mięśni.
- Dlaczego te plecy tak pieką?
Nie pierwszy to przecież raz doświadczył chłosty, znał ten ból, wiedział jaka jest różnica między żydowskim kijem a rzymską rózgą, ale płomień na plecach był dla niego czymś nowym, nieznanym. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, a pomiędzy pulsującymi przypływami szumu poczynał słyszeć odgłosy. Tuż obok ciche pojękiwanie.
- To Syla – pomyślał.
Wokoło, nieco dalej chrapliwe sapania. Płuca więźniów usiłowały łapczywie wchłonąć nieco świeższe powietrze, które wtargnęło przez otwarte na moment drzwi.
- Nie jesteśmy tu sami ... Dlaczego te plecy tak pieką? Uświadomił sobie, że leży na wznak, a podarte szaty nie chronią pociętej skóry przed dotykiem chłodnego, wilgotnego podłoża. Budynek staży przylegał do głęboko wcinających się w morze murów miejskich. Piwnica musiała być nieraz zalewana wodą morską.
- To sól, ona tak zaognia rany i stąd to pieczenie.
Próbował się podnieść, ale wycieńczone chłostą mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Przekręcił się nieco na bok, oparł na łokciu, potem na drugiej ręce i nie zważając na nieznośny ból powoli usiadł. Przez moment wydawało mu się, że nie zapanuje nad krzykiem, ale pieczenie ustało. Po chwili skóra i mięśnie przyzwyczaiły się do nowej pozycji i ból stał się znacznie łagodniejszy.
- Tak, teraz wszystko się zgadza – pomyślał z ulgą i uśmiechnął się gorzko – mógłbym uchodzić za znawcę bólu. Syla ciągle jęczał.
- Jego też musi piec ta sól, na pewno leży na plecach – pomyślał Paweł i cicho zawołał Sylę po imieniu. W odpowiedzi usłyszał jedynie nieco głośniejsze jęknięcie.
- Spróbuj usiąść. Jak leżysz to plecy bardziej bolą. Ziemia jest wilgotna, tu jest sól. Spróbuj wstać.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Skręcając jeszcze bardziej obolałe ciało, związanymi rękami próbował sięgnąć w kierunku skąd dobiegały gardłowe jęki Syli. Nie dosięgnął go jednak, a ściskające nogi kłody nie pozwalały mu się przesunąć.
- Spróbuj się podnieść – powtórzył.
- Jak nie usiądzie to zmarnieje za dwa dni, jak ten co go wczoraj wynieśli. Sól i wilgoć go zeżre – powiedział ponury głos z ciemności.
Paweł zginając nogi, całą siłą pociągnął kłodę. Udało się, przesunęła się o piędź. Zapierając się nogami i rękami przesuwał się po kawałku w kierunku Syli. W końcu namacał w ciemności jego głowę.
- Musisz usiąść – powiedział szarpiąc się z powrozem krępującym ruchy rąk. Zdawało mu się, że węzeł lekko się obluzował. Kiepska robota – uśmiechnął się po raz drugi.
- Wstawaj, próbuj – powtarzał cicho – oprzyj się na łokciu, a potem odepchnij się rękami.
Przez chwilę pojękiwania Sylasa były cięższe, i dołączyło się do nich sapanie świadczące o wielkim wysiłku i bólu. Potem nastała cisza.
- Lepiej – zapytał Paweł.
W odpowiedzi usłyszał potakujące mruknięcie.
- Teraz musimy spróbować oprzeć się o siebie bo inaczej nie wytrzymamy w tej pozycji zbyt długo.
Jeszcze przez kilka chwil Paweł szamotał się z ciężką kłodą, aż znalazł się całkiem blisko Sylasa.
- Musisz się teraz trochę odwrócić – pouczał cierpliwie niedoświadczonego więźnia – a potem oprzemy się o siebie plecami. Ostrożnie, będzie trochę bolało, ale nie mamy innego wyjścia. Lepiej opierać się o siebie niż o wilgotny zimny mur. Jak najmniej kontaktu z ziemią, tylko w ten sposób możemy przetrwać.
Ich plecy zetknęły się delikatnie. Syla syknął z bólu, ale Paweł opierał się o niego stopniowo coraz większym ciężarem. Po chwili czuli już tylko ciepło, gorąco, żar jakim płonęły poszarpane plecy. Zrobiło się zupełnie cicho. Za chwilę ciało Syli osunęło się całkiem bezwładnie na plecy Pawła, a jego oddech zrobił się bardziej miarowy. Śpi albo zemdlał. Wycieńczony, nienawykły do chłosty. Po chwili Paweł poczuł, że po plecach spływa mu jakaś strużka.
- Krew, może pot – myślał. Jedno i drugie. Czyja krew, czyj pot, mój, czy Syli.
Nie sposób było rozróżnić. Krew Syli mieszała się z jego własną. Ich rany przenikały się tworząc wspólne skrzepy na złączonych plecach. Przypomniał sobie, że siedział już tak kiedyś opierając się o potężne plecy Barnabaszowe. Gdzie on teraz może być? Na Cyprze, w Jerozolimie? Poczuł jak do bolących rąk, nóg i pleców dołącza gniotący ucisk w piersiach. Jego serce rozdarte było mocniej i bardziej boleśnie niż plecy. Ów ból nie opuszczał go od tamtego wieczoru w Antiochii, kiedy zobaczył drugi chleb. Drugi chleb. Nie, jest tylko jeden chleb, jedno ciało, jeden chrzest, jedna społeczność w Chrystusie.
Syla poruszył się. Plecy zapiekły, a w dół zaczęła spływać kolejna strużka krwi pomieszanej z potem.
Tamtego dnia obudził go Szymon Niger.
- Mamy gości z Jerozolimy – powiedział, a w jego niskim głosie nie było radości z powodu wizyty braci. Od Jakuba – dodał patrząc wprost w oczy Pawła.
To nie była dobra wiadomość, to nie byli dobrzy bracia. Nawrócenie faryzeusze, ale i Paweł był kiedyś faryzeuszem. Pomyślał wtedy, że lepiej będzie jeżeli wyjedzie z Antiochii. Barnabasz wolał jechać na Cypr, tam chciał odwiedzić rodzinę, miał z nimi pojechać i Jan. Pawła ciągnęło do braci, którzy tak szczerze i z ochotą przyjęli Słowo, w Pizydii, Galacji, Cylicji. Rozmawiali długo, sprzeczali się, przekonywali, Barnaba jednak uparcie kręcił głową. Co się stało, skąd ten opór? Pytania te towarzyszyły Pawłowi przez cały dzień. Co stało się z Jozesem, Lewitą, Synem Pociechy, ojcem duchowym wielu chrześcijan? Dlaczego jego serce zamknęło się dla syna?
Odkąd pojawili się w Antiochii ich imiona zawsze wypowiadano razem: Barnabasz i Saul, aż kiedyś ktoś powiedział Paweł i Barnaba. Twarz Jozesa ściągnęła się wtedy. Niedługo potem odbyło się spotkanie w Jerozolimie. Paweł zawsze mówił więcej, a w Jerozolimie było podobnie. Może dlatego Szymon uścisnął rękę Pawła najpierw, może dlatego powiedział, aby pracował między poganami, tak jak on sam pracuje między obrzezanymi, aby do towarzystwa wziął sobie Barnabę. Na domiar złego bracia zaczęli zbyt wiele o tym rozprawiać. Już po drodze do Antiochii mówili, że Piotr, Jan i Jakub przyjęli Pawła do grona Dwunastu na miejsce Judasza. Zbór przywitał Pawła z radością i takim prawie szacunkiem jak samego Szymona Kefasa. Serce ojca zamknęło się dla syna.
Tego wieczora, jak co dzień spotkali się na łamanie chleba. Najpierw długo mówił Syla o proroctwach, potem Paweł o sprawiedliwości i usprawiedliwieniu w Chrystusie. Na koniec wejrzał w niebo i błogosławił chleb, a złamawszy go dawał braciom. Jego ręka wyciągnęła się najpierw w kierunku gości z Jerozolimy i wtedy właśnie jeden z nich sięgnął do torby podróżnej i wyciągnął drugi chleb, czysty, pieczony jeszcze w Judei. Wymamrotał kilka słów błogosławieństwa, odłamał kawałek i bez słowa wyjaśnienia zaczął jeść. Wyciągnięta ręka Pawła ściskała coraz mocniej nieczysty chleb. Wstrząsnął nim dreszcz, jakby go ktoś smagnął biczem. Czuł, jak jego ciało rozdziera się od wewnątrz. Ręka z chlebem powoli powędrowała w kierunku Piotra.
- Wybaczcie bracia, że nie będę jadł z wami. Mam dzisiaj post – powiedział Piotr unikając płonącego wzroku Pawła. Inni bracia nic nie rozumiejąc brali chleb śmiało i jedli z radością. Bez zawahania uczynili tak Judas i Syla. Paweł patrzył jednak na Barnabę. Na stole leżały teraz dwa chleby. Piękny, świeży i wedle Prawa skalany chleb pogański oraz stary, pokruszony od noszenia w podróżnej torbie, ale czysty chleb z Jerozolimy. Barnaba patrzył to na Piotra, to na przybyszy z Jerozolimy, unikając wzroku Pawła. Jego ręka powoli sięgnęła po chleb, wahając się przez moment zatrzymała się nad stołem i odłamała kawałek czystego chleba. Paweł nerwowo przełknął kęs, wstał, skinął ręką i zaczął mówić. Jego słowa padały jak twarde kamienie. W oczach braci pojawiły się łzy, przybysze z Jerozolimy dumnie opuścili salę. Nazajutrz Paweł dowiedział się, że Barbnabasz zabrał Marka i odpłynął na Cypr. Ta rana nigdy się nie zagoi. To rana w ciele Chrystusa.
Znów zapiekły go plecy, a ucisk w piersiach dokuczał mu coraz bardziej. Do tego bólu prawie się już przyzwyczaił. Towarzyszył mu przecież w całej podróży przez Pizydię i Galację. Czuł go gdy obrzezywał Tymoteusza – z powodu żydowskich braci, także i potem, gdy Pan stanął na drodze i nie dozwolił im udać się do Bitynii.
- To dobrze że boli, jeden jest przecież chleb, jedno ciało, jedna społeczność ciała i krwi Chrystusa. Po plecach spłynęła znów strużka krwi Sylasa.
- Krew cierpień mesjaszowych na moim ciele, za ciało Jego, którym jest Kościół – pomyślał i poczuł jak robi mu się cieplej. Wspomniał opowiadania Jana o Getsemane, o krwawym pocie Jezusa, o krwi, co wypłynęła z boku. Omdlałe ciało napełniało się mocą, plecy przestawały boleć, a obluzowane powrozy osunęły się z ramion. Paweł wzniósł ręce ciemnościach i począł się modlić po hebrajsku. Powtarzał bez końca słowa dobrego psalmu „Chwalcie Pana WSZYSTKIE NARODY, chwalcie go WSZYSCY LUDZIE, albowiem rozszerzone jest nad nami miłosierdzie Jego, a prawda Pańska trwa na wieki. Halleluja”.
Sylas obudził się i usiłował oderwać swe plecy od Pawłowych. Zabolały rozrywane skrzepy zmieszanej krwi. Przez chwilę jego ciałem wstrząsał piekący ból, po chwili jednak usłyszał coś dziwnego. To była pieśń.
- Kto śpiewa? Dlaczego? Gdzie ja jestem? – nie mógł sobie uświadomić, co się z nim dzieje. Oczy nie potrafiły przebić ciemności. Dopiero po chwili rozpoznał zmieniony głos Pawła. Słuchał uważnie. Melodia stawała się coraz głośniejsza, a spomiędzy dźwięków poczęły wyłaniać się pojedyncze hebrajskie słowa. Sylas nie znał melodii, ani nie rozumiał słów, wiedział jednak, że Paweł uwielbia Boga za cudowne wybawienie, że nawołuje pogan i Żydów, aby chwalili Pana. Zaczął nucić razem z nim. Głos Pawła na chwilę jakby przycichł stapiając się z nową barwą drugiego śpiewaka, ale zaraz złączył się z głosem Sylasa w radosnym uwielbianiu. Ich melodie oplatały się wzajemnie, słowa hebrajskie i greckie przenikały się tworząc przedziwną tkankę, która niebawem napełniła piwnicę dziwnym rozedrganym światłem. Syla uniósł ręce, nie zauważając nawet, że jeszcze przed momentem były one skrępowane powrozem. Jego ciało napełniało się mocą. Umysł jednak wciąż stawiał pytania:
- Pieśń dziękczynienia ... w piwnicy ... z ranami na plecach, ból zanikał szybko, a chrapliwy głos stawał się mocny i dźwięczny. Pieśń płynęła już całkiem swobodnie, śpiewali głośno, coraz szybciej, piersi śpiewaków falowały nie znajdując dostatecznej ilości powietrza w zatęchłej piwnicy straży. Żaden z więźniów już nie spał, za drzwiami słychać było kroki strażników. Przedziwny dwugłos wznosił się coraz wyżej, aż w końcu głos Pawła osiągnąwszy niebotyczne wyżyny zawisł, zdawało się, nieruchomo, swym potężnym brzmieniem przeszywając grube, wilgotne mury piwnicy. Zagłuszyły go dopiero krzyki więźniów, gdy zadrżała ziemia. Gmach więzienia drżał w posadach. Spomiędzy kamieni sklepienia posypały się okruchy gliny i piasku. Drugi wstrząs był znaczenie silniejszy, więźniowie, których nogi nie były skute kłodami, rzucili się na ziemię, a głos Pawła trwał na wyżynach w nie kończącym się okrzyku radości i chwały. Kolejny wstrząs i podmuch fali powietrza wyrwał z zawiasami ciężkie drzwi. Do dusznej piwnicy wdarł się podmuch świeżego powietrza nocy, gasząc rozedrgane światło i zatykając śpiewakom usta. Paweł oparł zmęczone ciało o nieruchome, napięte plecy Syli i umilkł. Na ich głowy spadło jeszcze kilka okruchów gliny zmieszanej z piaskiem i znów nastała cisza.
SIÓDMEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„Albowiem kto je i pije niegodnie, sąd sobie samemu je i pije.” – 1 Kor. 11:29
Słońce jeszcze nie wzeszło nad górami Moabskimi, a mimo to w obozie od dobrej chwili trwało poruszenie. Ludzie wychodzili przed namioty i wznosili ręce ku niebu w krótkiej modlitwie, potem zabierali przygotowane jeszcze wczoraj wieczorem gliniane misy i rozchodzili się po okolicy. Po chwili było już znowu spokojnie.
Tersę obudziła cisza. Gdy wyszła przed namiot rozbity na skraju obozu, tuż nad opadającą stromo ku brzegom Jordanu skarpą, za rzeką słońce zapalało już szczyty gór wznoszących się nad murami Jerycha. Pochylając smagłą sylwetkę Tersa jedną ręką machinalnie sięgnęła po glinianą misę, drugą zaś osłaniała oślepione światłem dnia oczy. Potem wyprostowała się, szerokim ruchem ręki ogarnęła czarne włosy z miedzianym połyskiem i ujmując misę w obie ręce uniosła ją wysoko ku niebu napinając wszystkie mięśnie szczupłego, dziewczęcego ciała, jakby prosząc Boga, aby napełnił misę i nie kazał jej biegać po kamienistej pustyni porosłej o tej porze roku tu i ówdzie kępkami zieleni. Jeszcze niezupełnie obudziła się z sennego rozmarzenia o radości, o ziemi, o mleku i miodzie, o chlebie. Czarne, diamentowe oczy przyzwyczajały się już do światła świtającego dnia. Trwożliwie spojrzała w kierunku wzgórz Moabskich, spoza których niebawem już miało wychynąć słońce.
- Trzeba się spieszyć – pomyślała ubolewając trochę w duchu nad tym codziennym porannym obowiązkiem. Tam w ziemi nie trzeba będzie wstawać rano po chleb. Tam będziemy mieli dom, za domem będzie szumiał łan jęczmienia i pszenicy, na wzgórzach będą pasły się stada owiec i bydła. Z utęsknieniem spojrzała w kierunku drugiego brzegu Jordanu, usiłując przebić wzrokiem nieprzyjazne, skaliste wzgórza zasłaniające ziemię, ich ziemię. Jeszcze tylko krótkie spojrzenie na górę Nebo – z niej podobno można zobaczyć całą ziemię – i dziewczyna prędko pobiegła wzdłuż skarpy, szukając miejsca, gdzie nie dotarli jeszcze inni zbieracze. Prawie nie zatrzymując się, w biegu podnosiła z ziemi białe płatki Man-hu, myśląc o tym, że dobry jest Pan, który daje chleb z nieba. Z jej ust popłynęła wesoła melodia pieśni o chlebie. Zaraz jednak zatrzymała się i z przerażeniem zakryła usta dłonią. Żałoba, nie wolno śpiewać i tańczyć. Już od trzydziestu dni dziewczęta nie wychodzą wieczorami przed namioty, a Tersa tak lubi tańczyć i śpiewać. Stała przez chwilę zaciskając usta, z których wyrywała się radosna pieśń. Po chwili przypomniała sobie jednak, jak wczoraj matka mówiła, że to już ostatni dzień żałoby. Siódmy dzień zielonych kłosów miał przynieść radość, żałoba skończona, teraz pójdziemy do ziemi, dziewczęta znów będą śpiewać o chlebie, o mleku i miodzie, o miłości słodkiej jak winne grona z Nachal Eschol. Aż podskoczyła z radości i głośno śpiewając pobiegła dalej zbierając topniejące już płatki Mah-hu. Było jej trochę przykro, że serce tak prędko zapomina o smutku. Tylko miesiąc upłynął od dnia, w którym Mojżesz, dobry Mojżesz, wstąpił na górę. Czy serce jej powinno być tak radosne. Kochała go przecież jak ojca, może nawet bardziej. Ojca prawie nie znała. W jej pamięci pozostało tylko owo straszne wspomnienie z dzieciństwa. Krzyki, rozpacz, płacz kobiet. Wybiegła przed namiot, ale nie mogła nic zobaczyć, okolica zasnuła się dziwną mgłą. Wtedy natknęła się na nieruchome ciało ojca. Nie rozumiała, że już nie żył. Za kilka chwil przybiegł mężczyzna w białych szatach z naczyniem w ręce, mgła się rozproszyła, ale ojciec już się nie podniósł. Ich namiot stał zawsze na skraju obozu. Na ogół było to wygodne, bo nie musieli daleko chodzić po chleb. Także i teraz ich namiot wraz z całym obozem Efraima stał po zachodniej stronie Przybytku, nad samym Jordanem. Od kilku już miesięcy wychodząc co poranku przed namiot mogła patrzeć na upragnioną ziemię. Wtedy jednak Aaron nie zdążył. Ojciec nie stanął w buncie po stronie Korego, ale padł od plagi. Aaron nie zdążył oczyścić namiotu rozbitego na skraju obozu.
Jej gomer był już pełny. Szybkim rękom Tersy udawało się zawsze wygrywać wyścig z zaspanymi oczami i wschodzącym słońcem. Szła teraz powoli wzdłuż rzeki patrząc na majaczącą w oddali, oświetloną już pełnym słońcem, oazę palm daktylowych i wyłaniające się mury nie zdobytego Jerycha. Pragnęła już znaleźć się po drugiej stronie. Jej ręka bezwiednie sięgała do misy wybierając co większe płatki chleba. Usta rozkoszowały się słodyczą i aromatem Man-hu. Matka mówiła, że po drugiej stronie Jordanu nie będzie Man-hu. No i cóż z tego, za to będzie jęczmień i pszenica, oliwki, winne grona, jabłka granatowe i ryby z jeziora. Nigdy nie jadła ryby. Najstarsza siostra chwaliła się, że pamięta smak ryb łowionych w sadzawkach ziemi Goszen, ale to chyba nieprawda, to było tak dawno, nie może pamiętać.
Usiadła na skarpie i rozmarzonym wzrokiem patrzyła na przeciwległy brzeg Jordanu. Nagle uświadomiła sobie, że wcale nie jest takie pewne, że tam się znajdzie. Bracia jej ojca woleliby zostać tutaj, po tej stronie Jordanu. Mówią, że tam są warowne miasta, lud waleczny, trzeba się bić, a tu zdobyli już kawał ziemi. Po cóż tam iść? Dobry Mojżesz bardzo się na nich gniewał. Pozwolił im zostać, ale nakazał surowo, aby przynajmniej zbrojni mężowie udali się do walki. Kobiety i dzieci zostawią tutaj. Miała nadzieję, że one pójdą jednak dalej. Córkom Salfaada syna Heferowego może przypaść los w ziemi niezależnie od woli wujów, dobry Mojżesz obiecał, że będą dziedziczyć po ojcu.
Zanuciła pieśń o ziemi. Ponad górami krążył wielki ptak, który przypomniał jej najnowszą pieśń, której Mojżesz nauczył ich tuż przed wstąpieniem na górę: „Jako orzeł wybawia orlęta swoje, nad orlętami swojemi latając, rozszerza skrzydła swoje, bierze je i nosi je na skrzydłach swoich”. W sercu Tersy wzrastała ufność, że Pan wprowadzi je do ziemi. Nie dozwoli, aby pożądanie łatwego życia zniweczyło obietnicę Abrahamową. Pan wypędzi przed nimi złych mieszkańców Jerycha i innych miast za rzeką, da, że będą ssać miód ze skały, a oliwę pić z opoki twardej.
Jej ręka po raz kolejny sięgała do misy, gdy nagle od strony obozu dobiegł donośny głos hetmana: „Gotujcie sobie żywność, albowiem po trzech dniach przejdziecie przez ten Jordan”. Ręka zatrzymała się nad misą. Cóż to ma znaczyć, Man-hu zniszczeje w ciągu trzech dni. Jaką żywność mają przygotować, przecież żywność będzie za Jordanem. Wkrótce jednak wszystkie pytania, które na moment zabłysły w czarnych diamentowych oczach, zostały naraz zgaszone okrzykiem radości. Za trzy dni wejdą do ziemi. Za trzy dni. „Gotujcie sobie żywność” jakiś niepokój tkwił w jej sercu. Znów czegoś nie rozumiała. Z opowiadań matki wiedziała, że gdy tylko lud jadł zbyt wiele zawsze przychodziła plaga. Ostatnią pamięta aż nadto dobrze. W Fegor wszyscy szykowali żywność na ucztę dla Baala. Gdy jedli mięso przyszła plaga. Dwadzieścia cztery tysiące martwych ciał. Wtedy gdy zginął jej ojciec padło czternaście tysięcy, przy złotym cielcu, lud siadł aby jadł i pił – trzy tysiące. W jej uszach dźwięczały jeszcze krzyki i lament, jaki rozlegał się w Fegor kilka miesięcy temu. Przez plecy przebiegł dreszcz przerażenia. Otwartymi dłońmi zatkała uszy i z zamkniętymi oczyma zaczęła gwałtownie przypominać sobie pieśń Mojżesza, aby zagłuszyć wspomnienia. Gdy jej się to nie udało porwała misę z dobrym chlebem i prędko pobiegła w kierunku namiotów.
W obozie panowało już poruszenie. Ludzie gromadzili dobytek, zawiązywali skromne gospodarstwa w przenośne toboły. Po długim postoju szykowali się do dalszej podróży. Chłopcy spędzali stada, gromadząc je w pobliżu namiotów. Tersa zobaczyła, że jej siostrzeniec niesie na rękach koźlątko, które urodziło się jeszcze w Kadesz Barnea, rok temu. Pamiętała go dobrze, bo urodziło się tuż przed wyruszeniem w dalszą podróż przez pustynię. Koźlę było tak małe i nieporadne, że trzeba było go nieść prawie całą drogę przez Seir. Tersa, najmłodsza, nie miała specjalnych obowiązków, więc opiekowała się koźlęciem. Po co on go tu przyniósł, dlaczego przywiązuje go do kołka od namiotu. Podbiegła i przytuliła twarz do przerażonego zwierzęcia.
- Jeszua, nakazał odłączyć baranki jeszcze przed przeprawą przez Jordan – wesoło wykrzyknął chłopak biegnąc w stronę sąsiednich namiotów. Tersa dopiero teraz zaczynała rozumieć, co miało oznaczać owo przygotowanie żywności. Więc to tak, to ty będziesz naszą żywnością. Jej czarne oczy zabłysnęły inaczej, ale nie pojawiły się w nich łzy. Zacisnęła zęby i przytuliła twarz do miękkiej, brunatnej sierści. Dlaczego akurat ty, dlaczego najukochańszy, najładniejszy. Z namiotu wyszła matka, chwilę patrzyła z dumą i uśmiechem na piękną córkę, potem lekko dotknęła jej głowy,
- Poniesiesz go podczas przeprawy przez Jordan.
Tym razem dziewczynie nie udało się powstrzymać szlochu.
- Mamo, dlaczego właśnie ten, jest tyle innych, choćby ten nakrapiany ze złamaną nogą, przecież jego i tak trzeba będzie zabić.
- Poniesiesz go przez Jordan – powtórzyła spokojnie matka – a potem zaniesiesz do Eleazara kapłana, przed namiot zgromadzenia – dla Pana.
Tersa długo jeszcze siedziała obok ukochanego zwierzęcia głaszcząc jego sierść i wtulając w nią twarz, jakby chciała mu wynagrodzić rychłą a przedwczesną śmierć. Rozmyślała o ziemi Goszen, Galaad i Chanaan, o mleku i o miodzie, nie mogła tylko zdecydować się, czy dzień, o którym marzyła przez całe swoje krótkie życie, dzień, w którym otworzy się przed nimi wymarzona ziemia obiecana Abrahamowi Izaakowi i Jakubowi, będzie dla niej dniem radości, czy smutku, dniem cudu, czy dniem odłączenia baranka.
ÓSMEGO DNIA MIESIĄCA ABIB
„A gdy się przybliżył ujrzawszy miasto płakał nad nim...” – Łuk. 20:41
Straszna była noc w getcie z 13 na 14 marca. Getto A zlikwidowane zupełnie, wszyscy bliżsi i dalsi znajomi odeszli. W getcie B trwoga przed dniem następnym. Nikt nie łudzi się, jaki los czeka pozostałych. Przecież to ludzie nie pracujący, więc niepotrzebni Niemcom, poza tym kobiety i dzieci. Nikt nie zmrużył tej nocy oka. Ludzie chodzili jak lunatycy przez całą noc po korytarzach, po piwnicach i strychach kamienic na Placu Zgody. A o świcie znów, tak jak w czasie poprzednich wysiedleń, zaludnił się ten plac. Wynurzali się ludzie wymizerowani, obrośnięci, nie myci, z obłędnym wzrokiem, w którym malowała się rezygnacja i trwoga zarazem. Wychodziły kobiety z dziećmi na rękach, kobiety z wózkami dziecinnymi. Szli starcy niosąc pod pachą w aksamicie szaty rytualne. Szły same dzieci trzymając się za ręce, niektóre bawiły się zabawkami, roześmiane i ubawione niepojętą dla nich sytuacją.
Dzień był piękny i słoneczny. Dzieci usiadły na asfaltowym placu i zaczęły się bawić najspokojniej w świecie, śmiały się, biły, wyrywały sobie nawzajem zabawki z rąk, to znów płakały. A tłum rósł, plac napełniał się coraz bardziej. Obok stojących ludzi rosły sterty pakunków, tłumoków z pościelą i przedmiotów codziennego użytku jak garnki, rondle, talerze – w daleką widocznie wybierali się drogę, zabierając to wszystko ze sobą.
Oddziały SS i Sonderdienstu wchodzą bramą od Placu Zgody. W hełmach, z karabinami, w pełnym uzbrojeniu, podwójnym szeregiem ustawiają się wysocy, dobrze zbudowani synowie bohaterskiego Herrenvolku. Do getta zajeżdżają auta przywożące dygnitarzy. Żołnierze zdejmują karabiny, ustawiają je w kozły przed sobą. Getto robi wrażenie miasta szykującego się do walki. I znów przed naszymi oknami przesuwają się obrazy podobne do poprzednio przeżywanych w czasie ostatniej akcji, z tą tylko różnicą, że tym razem mordowanie zatacza olbrzymie kręgi, jakby na ostatek Niemcy chcieli się nasycić mordem, zachłysnąć krwią. Strzały od samego rana nie ustają ani na chwilę. Strzela każdy kto chce, kto ma ochotę. Oberscharführer Albert Hujar, krępy średniego wzrostu blondyn, jak oszalały, z drwiącym uśmiechem na nabrzmiałej twarzy wpadł do szpitala głównego przy ulicy Józefińskiej i zaczął strzelać do każdego spotkanego przez siebie człowieka, do każdego chorego. Przebiegł jak upiór, jak śmierć od parteru po strych znacząc swą drogę trupami. W bramie, w portierni zabił portiera i psa, który skrył się do jego budki widocznie przerażony strzałami. Wpadał od jednej sali szpitalnej do drugiej i mordował każdego leżącego w łożku, każdego spotkanego na korytarzu. (...)
W jednej sali zastał leżącą młodą ładną kobietę, a przy niej stała lekarka dr Blau, nie chcąc zostawić samej przyjaciółki dr Bergerowej, która próbując ucieczki kanałem spadła i złamała nogę. Można sobie wyobrazić co musiały przeżyć te dwie kobiety na głos wystrzałów mordujących Niemców, na odgłos zbliżających się do ich pokoju kroków. Drzwi się otwarły i na progu staje zdyszany, gryzący jabłko Hujar. W ręce trzyma dymiący jeszcze rewolwer, stoi i patrzy jak zahipnotyzowany w stronę kobiet. Popatrzył na jedną, potem dziki swój wzrok przeniósł na drugą i syknął jak wściekły pies do lekarki, żeby się odwróciła tyłem. Dr Blau wie, że przegrała, że życiem trzeba będzie zapłacić za ryzyko pozostania. Wie jednak, że za chwilę wygra wielką cichą walkę, z której wyjdzie zwycięsko jako kobieta, człowiek, lekarz.
„Niech Pan strzela – ja się śmierci nie boję” – to są jej ostatnie słowa – padł strzał. I o dziwo, śmierć tej kobiety uratowała życie drugiej, bo zamiast strzelać do leżącej Hujar chowa rewolwer do futerału, dając odemanowi rozkaz przeniesienia chorej do więzienia OD i przetrzymania jej tam. Nie wiadomo, czy subtelna i interesująca uroda Bergerowej, czy dzielna postawa Dr Blau, czy zupełnie niewytłumaczony kaprys, jaki od czasu do czasu nawiedzał gestapowców, uratował życie chorej.
Na Placu Zgody tymczasem akcja przybiera na sile tak co do ilości mordowanych, jak i co do nieludzkości morderstw. (...)
Wśród ustawicznego segregowania, odliczania i odłączania młodych, silniej wyglądających od reszty, wśród niekończącej się serii bicia i strzelania wysocy dostojnicy SS i gestapo przechadzają się, jak najspokojniej rozmawiając ze sobą. (...)
Zbliża się moment wyjścia. Poznajemy to po odbieraniu rzeczy. Każdy musi zostawić wszystko, co ma przy sobie. Tym razem Niemcy nie pozostawiają ludziom już żadnych złudzeń co do ich losu. Tym razem zaniechano kłamstw i oszukiwań, podstęp ten nie jest już nikomu potrzebny, bo to finale getta. SSmanni brutalnie odbierają ludziom nawet ich podręczne torebki i rzucają na jeden stos. Gdzieniegdzie jeszcze ten czy ów krzyknie, że przecież w torebce czy portfelu są jego papiery osobiste. Jeszcze na moment ulegają ludzie złudzeniu, że może żyć będą, że papiery będą im potrzebne, odruchy te są podobne do odruchów wisielca, który już nie żyjąc jeszcze porusza kończynami.
Pod bramę getta zajeżdżają auta ciężarowe. Tłum faluje, wstaje z ziemi, podnoszą się całe grupy ludzi. Zwiększa się przeraźliwy wrzask Niemców, zaciekłość bicia laskami, kolbami, pejczami przemienia się w furię. Przez otwartą bramę przeciskają się ludzie. Stojący w przejściu SSmanni odrywają mężczyzn od kobiet, odrywają i rozdzielają dzieci od rodziców, odbierają pakunki. Chwila jest straszna, nerwy wielu nie wytrzymują. Płacz odłączonych dzieci i krzyki ich rodziców mrożą krew w żyłach. (...)
Auta napełnione ludźmi odjeżdżają. Przyjeżdżają następne, zabierają nowe grupy, plac pustoszeje, likwidacja getta krakowskiego dobiega końca. Na Placu Zgody jak na pobojowisku – tysiące pakunków, porzuconych bagaży, gdzieniegdzie małe dzieci bawiące się na mokrym od krwi asfalcie. SSmanni biorą dzieci za ręce. Czasami taki żołnierz prowadzi kilkoro trzymających się za rączki dzieci, prowadzi je w ów koszmarny dziedziniec. Inni jadą z wózkami, w których śpią maleństwa. Każde takie odprowadzenie to nowa salwa karabinów. Dla oszczędności rozstrzeliwano kilkoro dzieci jedną kulą. Większe ustawiano rzędem gęsiego i jedna kula przerywała pasmo życia kilku istot. Niemowlęta wkładano po kilka do wózka i również jednym wystrzałem kładziono je trupem. Na placu króluje niezmordowanie Hasse wraz ze swoim sztabem, widzę Goetha, Kundego, Oldego, Herringa. (...)
Odeman Immergluck odprowadza swoją staruszkę matkę. W dowód uznania dla ciężkiego zadania, jakie musiał spełnić w OD, pozwolono mu na odprowadzenie swej matki. Okrywał ją pledem, żeby nie było jej zimno, dawał jej ostatnie wskazówki na drogę. Scena pożegnania – długi nie kończący się pocałunek, pełne łez oczy syna i bezgraniczna trwoga w oczach matki. Obok stali Niemcy, tym razem jakoś nie śmiali się. W kilka godzin później sam ją rozbierał i sam własnoręcznie przenosił sztywne, jeszcze ciepłe jej zwłoki na platformę zabierającą pomordowanych.”
(...)
Przeżycie – to w owych czasach wielkie słowo, bo czyż może być coś potężniejszego w niewoli jak słowo wolność – a w okresie krwawych pokosów śmierci „przeżycie”? Te ukryte myśli działały cuda, dawały ludziom nieludzkie wprost siły i wytrzymałość do przetrwania. Te myśli kazały ludziom zaciskać zęby, połykać gorzkie dawki upokorzeń. Już nie lęk przed śmiercią, lecz chęć przetrwania była cechą dominującą. To było moje wrażenie i taki pogląd wyrobiłem sobie na te czasy i na tych ludzi z okresu pobytu mego w getcie.
Usiłowałem wczuć się i zrozumieć psychikę jednostek i całych grup ludzi, z którymi stykałem się w tym czasie, i doszedłem do przekonania, że gdyby było inaczej, to ci wszyscy, do których strzelano, powinni byli błagać o litość, płakać albo usiłować uciekać. To byłyby niezaprzeczalne objawy strachu i tchórzostwa. Nie było tego w getcie krakowskim z wyjątkiem kilku zaledwie wypadków, jakie zdołałem zauważyć. Nie słyszałem błagań, nie widziałem płaczu. Patrzono śmierci w oczy spokojnie, z rezygnacją, ale i z dumą. Nie potrafili Niemcy zobaczyć u tych ludzi trwogi i skamlania o litość, i to tym bardziej podniecało ich dzikość.”
Tadeusz Pankiewicz „Apteka w getcie krakowskim”, Kraków 1947, str. 110 – 118
DZIEWIĄTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – SZABAT
„...szóstego dnia przed wielkanocą przyszedł do Betanii, kędy był Łazarz.” – Jan 12:1
Eleazar zajął miejsce wskazane przez Szymeona i robił wszystko, aby jego szczupłe, wyniszczone chorobą ciało stało się jeszcze mniejsze i szczuplejsze. Jeśli by to było możliwe, najchętniej zapadłby się pod ziemię, schował w jakimś zakamarku bogatego domu. Jeszcze kilka tygodni temu w domu Szymeona wypadłoby mu zapewne zająć miejsce u stóp któregoś z zacniejszych gości. Teraz, jako jednemu z najsłynniejszych ludzi w okolicy, a może i w całej Judei, przypadło mu miejsce przy stole, tuż obok najzacniejszych. Jeszcze parę tygodni temu Szymeon spoglądałby na niego ze współczuciem ale i ze skrywaną pogardą. Gdy w Szabbat, Szymeon ubrany w szkarłatne szaty udawał się do synagogi, szukał wzrokiem takich jak Eleazar, gdy ich dostrzegał jego głowa unosiła się nieco wyżej, a na ustach pojawiał się uśmiech zadowolenia. Czasem jakiś pieniążek spadł u stóp jednego z biedaków. Eleazar nigdy nie korzystał z jałmużny. Może dlatego Szymeon nigdy go nie zauważał. Dzisiaj biedak był bohaterem uczty. Dla kogo i po co została urządzona. Dla dobrego Rabbiego Jeszuy w podziękowaniu za cud, dla ludzi żądnych sensacji, dla faryzejskiej próżności Szymeona, a może to po prostu zaległa stypa, po śmierci biedaka? Nie śmiał zapytać Marty czy urządzała stypę. W ogóle od tamtego dnia mało ze sobą rozmawiali. Eleazar unikał ludzi. Od tamtego dnia wszyscy patrzyli na niego okrągłymi oczami pełnymi zdziwienia, jedni kręcili głowami z niedowierzaniem, a inni śmiali się otwarcie. Wszyscy jednak chcieli go zobaczyć, dotknąć, porozmawiać, dowiedzieć się jak jest tam, po drugiej stronie. Nawet siostry, patrząc na niego, uśmiechem radości okrywały drzemiący w kącikach oczu dziwny błysk zabobonnego lęku i uwielbienia. Od tamtego dnia Eleazar najbardziej lubił samotność. Jedyną osobą, której obecność nie krępowałaby go był Rabbi Jeszua, ale on odszedł tamtego dnia i pojawił się dopiero dzisiaj na uczcie u faryzeusza Szymeona Trędowatego.
Kobiety wnosiły już misy z jedzeniem, w powietrzu pojawił się nareszcie zapach gotowanych jarzyn, który zabił przeklętą woń perfum. Szymeon kochał pachnidła, gdy w Szabbat przechodził przez miasteczko wokół niego unosił się wonny obłok. Jego dom napełniony był zapachem pachnideł, a już szczególnie w Szabbat, w czasie uczt, które się u niego odbywały. Przedtem Eleazarowi te zapachy nie przeszkadzały. Może nawet wydawało mu się, tak jak Szymeonowi, że dzięki wonnościom znajdzie się trochę bliżej nieba. Gdy uda się oszukać choć jeden ze zmysłów, bodaj najmniej istotny jak węch, gdy przytłumione zostaną smrodliwe opary ludzkiego potu, wydaje się, że jest się czystszym, lepszym, przyjemniejszym Bogu. Od tamtego dnia Eleazar nie znosił zapachu wonności. W Szabbat zamykał się w swej ciemnej komorze, nie chodził do synagogi ani do Jerozolimy, aby nie czuć woni, która przypominała mu tamten dzień. Ludzie pytali go często co czuł, gdzie był. Nie odpowiadał, bo i cóż im mógł powiedzieć skoro nic nie czuł, nigdzie nie był. Pamiętał jedynie pochylone nad jego łożem twarze Miriam i Marty, ich oczy pełne łez, majaczenie, obrazy z dzieciństwa, wszedł w długi korytarz, na końcu którego jaśniało światło i ogarnęła go upajająca lekkość, jakby zaraz miał unieść się w powietrze, a potem już poczuł trupi zapach i woń kadzideł. Nie mógł otworzyć oczu, nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą, tylko ten oszałamiający zapach wonnych kadzideł pomieszany z odorem gnijącego ciała doprowadzał go do szaleństwa. Po chwili czyjeś ręce zerwały zasłonę z jego oczu i oślepiło go światło. Gdy rozwiązali mu ręce zasłonił oczy i dopiero po chwili między wolno rozwierającymi się palcami zobaczył dobrego rabbiego Jeszuę. Rabbi nie patrzył w jego kierunku. Jego wzrok wbity był w niebo, napięte ramiona wznosiły się ku górze, a dłonie, zdawało się, trzymały dwie wielkie czasze ciężkie od błogosławieństw. Potem dopiero usłyszał krzyki ludzi i płacz Miriam. Rabbi opuścił ręce i odszedł. Mówili mu potem, że cztery dni upłynęły. Cztery dni oddzielały widok zapłakanych oczu Miriam od trupio wonnego zapachu śmierci, a dla niego było to mgnienie oka. Gdzie był wtedy, co czuł? Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania.
Goście jedli w milczeniu. Dzisiaj nikt nie zadawał pytań, rabbi nie nauczał, chmura smutku i strachu zawisła nad radosną zwykle ucztą u Szymeona. Eleazar rozejrzał się. W bramie cisnął się tłum ciekawskich, ludzie coś szeptali do siebie i wzrokiem wskazywali na niego. Skurczył się znowu. A może patrzyli na Rabbiego i na – teraz dopiero ją zauważył – Miriam leżącą u jego stóp. Jak ona się zachowuje, co powiedzą ludzie, i tak jej opinia nie jest już najlepsza, niektórzy nawet mówią ... oszczercy. Głowa Miriam spoczywała na macie, tuż obok stóp Jeszuy. Cóż za nieskromne zachowanie. Kobietom nie godzi się zbliżać do stołu. Nawet żona i córki Szymeona siedzą na uboczu w kucki opierając się plecami o glinianą ścianę, a ona – leży u stóp rabbiego, przy stole. Miała przecież pomagać Marcie. W każdej innej sytuacji Eleazar natychmiast zwróciłby jej uwagę, ale dzisiaj na tej uczcie, na wyróżnionym miejscu, gdy wbite są w niego oczy tłumu cisnącego się u bramy, bał się nawet poruszyć, cokolwiek powiedzieć. Poza tym taka uwaga mogłaby tylko pogorszyć sytuację, zwrócić uwagę tych, co jeszcze jej może nie zauważyli, tłumaczył się w duchu sam przed sobą. Aby czymś się na chwilę zająć wziął ze stołu odłamany kawałek chleba, umoczył w misie z oliwą i zaczął go powoli żuć. Nie był głodny. Nawet gdyby był, to nie potrafiłby jeść w takich okolicznościach. Zresztą od tamtego dnia jedzenie nie sprawiało mu już takiej przyjemności, jak wcześniej. Coś stało się z jego smakiem. Może rabbi Jeszua odszedł wtedy zbyt wcześnie. Przypomniał sobie jak wracały mu zmysły. Najpierw poczuł ten trupi zapach wonności, którego wspomnienie spędzało mu sen z powiek – cztery dni, musiało już nieźle cuchnąć – potem ręce tych, co rozwiązywali nasączone wonnościami chusty, czuł dotknięcia ich rąk, następnie zobaczył Jeszuę z uniesionymi do nieba rękami, a w końcu usłyszał krzyki ludzi i płacz Miriam. Wtedy rabbi odszedł.
Przeżuwał chleb z oliwą i nie mógł sobie przypomnieć, czy zanim zachorował, chleb smakował mu tak samo, czy lepiej? Czuł za to przyjemną woń oliwy, woń życia, woń drzewa, które rosło koło jego niewielkiego domu ... nagle przyjemny zapach oliwy zmieszał się znów z trupią wonią maści szpikanardowej. Ciałem Eleazara wstrząsnął dreszcz. Zamknął oczy i próbował otrząsnąć się ze wspomnień, wywoływał w swojej pamięci obraz falujących łanów zbóż, obsypanych kwieciem wzgórz Judei, winnic na wzgórzach – nie pomagało, w jego nozdrza wciąż wdzierała się przeklęta woń szpikanardu. Zakrył twarz dłońmi i zacisnął mocno nos, teraz zapach dostawał się przez uchylone usta. Wydawało mu się, że oszaleje, chciał uciekać z domu Szymeona, uciekać przed zapachem wspomnień, ale ciągle bał się poruszyć. Z zamroczenia wyrwał go dopiero spokojny i cichy, choć napięty głos Jehudy, ucznia rabbiego. „Przeczże tej maści nie sprzedano za trzysta groszy...”. Jakiej maści. Eleazar dopiero teraz zauważył, co się stało. Przenikliwy zapach szpikanardu nie był wytworem jego chorej wyobraźni. Wszystkie oczy zwrócone były teraz w jedną stronę. Wszyscy bez wyjątku patrzyli na Miriam, która spokojnie, nie zważając na nic, wycierała długimi, kruczoczarnymi włosami stopy Jeszuy. Obok leżała rozbita alabastrowa amfora. Eleazar podniósł się sztywno ze swej maty, przecisnął się przez tłum i wyszedł przed dom, potem pobiegł na wschód, drogą w kierunku Jerycha, aż znalazł się poza miasteczkiem. Jego usta i nos łapczywie wchłaniały świeży, suchy powiew, który przynosił dobry zapach życia, zapach dojrzałego jęczmienia.
DZIESIĄTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – NIEDZIELA
„... kto nienawidzi duszy swojej na tym świecie, ku żywotowi wiecznemu strzeże jej.” – Jan 12:25
Filip trzymał się nieco z tyłu. Najbliżej Jezusa szli Judasz, Piotr i Andrzej. Potem wszyscy uczniowie z wysoko uniesionymi głowami rozglądali się wokół siebie jakby trochę niedowierzając, w oczach niektórych tliły się jeszcze resztki niedawnego strachu. Sytuacja była doprawdy nieoczekiwana. Oto miasto, które tyle razy wypędzało proroków, którego bramy nie raz już widziały kamienie w rękach gniewnych obrońców wiary ojców, dzisiaj zanosiło się okrzykami, zachłystywało przypływami radości i podniecenia. W bramy wiecznego Jeruzalemu wkroczył król, potomek rodu Dawida, będzie nimi rządził w łaskawości, a ciemięzców pokruszy laską żelazną, wygładzi pamiątkę ich spośród ziemi żyjących. Królestwu jego nie będzie końca, nasienie Abrahamowe odziedziczy bramy nieprzyjaciół, ustanowi królestwo pokoju i radości, królestwo chwały, królestwo nieprzemijające ... Ileż nadziei i oczekiwań zawisło nad starymi murami wiecznej Jerozolimy.
Tłum falował, wciśnięty w ciasne zaułki miejskie kotłował się pozbawiając tchu stłoczonych ludzi, przelewał się przez bramę, aż wytoczył się na obszerny dziedziniec między stragany handlarzy i stoły bankierów. Dopiero tutaj nabierał pełnej mocy okrzyk wyrwany z tysiąca spragnionych wolności i wielkości serc – Zbaw, synu Dawida, ratuj, daj zwycięstwo na wysokościach.
Filip rozgarniał tłum rękami. Był trochę za daleko. Oślę, na którym siedział Jezus kroczyło powoli do przodu, lud rozstępował się pozostawiając wokół Jezusa nieco wolnej przestrzeni, jednakże zaraz za nim kłębił się nieprzebrany tłum. W ciasnych uliczkach trudno było utrzymać się na nogach. Na szczęście potężny Bartłomiej przychodził mu z pomocą. Dzięki niemu jakoś udawało się posuwać do przodu. Żeby tylko pokonać bramę i znaleźć się na dziedzińcu. Gdy się tam znaleźli zdali sobie dopiero sprawę z tego, jakie rozmiary przybrała manifestacja. Zgromadziła się już tutaj cała bodaj Jerozolima, a także ci, co z wielu stron przybyli na święto. W tłumie widać było długie szaty i rozmodlone oblicza gorliwych synów Izraela – Faryzeuszy, którzy nie bardzo wiedzieli jak zachować się w tej zaskakującej sytuacji, na dachach pojawiły się zatroskane twarze członków Sanhedrynu – czy aby rozruchy nie spowodują interwencji Rzymian, tylko żołnierze trzymali się z daleka, szykując się do ewentualnego wkroczenia w tłum, gdyby zbiegowisko zamieniło się w manifestację wrogości wobec boskiego cezara.
Jezus zatrzymał się i patrzył w stronę najświętszego przybytku, którego północna ściana widoczna była ponad murem dziedzińca kapłańskiego. Wokół niego zgromadzili się już wszyscy prawie uczniowie, Bartłomiej też się do nich przecisnął, brakowało tylko Filipa. Sylwetki uczniów były wyprostowane, oczy napełnione radosnym uniesieniem, w kącikach ich ust czaił się uśmiech niedowierzania i zadowolenia. Oczy Jezusa zaś były smutne, nie do końca jeszcze obeschły łzy, które pojawiły się w jego oczach na zboczu góry oliwnej. Nie mówił nic, nie rozglądał się, zdawało się, że nie dostrzega tłumu, nie słyszy coraz głośniej rozbrzmiewającego okrzyku, mieszającego się z rykiem bydła i beczeniem owiec. Jego spojrzenie unosiło się ponad stołami handlarzy, ponad głowami ludu, ponad falującymi w powietrzu palmami, ponad wznoszącym się aż pod niebo okrzykiem – Zbaw Synu Dawida. Jezus patrzył w niebo, jakby czekał na decyzję, na rozkaz, na znak.
Filip zatrzymał się na chwilę za plecami pierwszego rzędu ludzi cisnących się, aby dotknąć szat syna Dawidowego. Nie chciał przerwać kręgu ciszy i skupienia w pośród szalejącej burzy namiętności. Jak w oku cyklonu – Jezus modlił się. Filip stał tak przez chwilę obserwując umiłowanego Mistrza, gdy nagle poczuł, że czyjaś ręka dotyka z tyłu jego ramienia, ponad harmidrem tłumu usłyszał znajomy głos.
- Chaire, Filippe.
Odwrócił się i zobaczył stojących tuż za nim dwóch dobrych znajomych.
- Chaire – odpowiedział zdziwiony.
Nigdy by się nie spodziewał spotkać swych zacnych przyjaciół w tym miejscu.
- Czegóż to mędrcy szukają wśród motłochu zgromadzonego wokół sanktuarium oślej głowy – spytał nieco kąśliwie.
- Prawdy, miły Filipie, prawdy. Podobno tu w Jeruzalem są schody, po których z nieba zstępują bogowie. Kiedyś mieli przybytki w Dwurzeczu, potem w dobrej Attyce, czemużby teraz z miasta pokoju nie mieli uczynić stolicy wieczności. Jak słychać nowego króla macie, a co na to Rzymianie – z twarzy Epanasa nie znikał ani na chwilę uprzejmy uśmiech, a jego ręka lekko, jakby niedbale podtrzymywała szatę z cienkiego lnu, której kraje walały się w krowich odchodach deptane brudnymi stopami bosych oberwańców z królewskiego orszaku.
- Ten Jeszua Hammasziah, wybawiciel z rodu Dawida nie wygląda na możnego króla – odezwał się dalej nieco stojący drugi znajomy Filipa, Eutachyn.
Obaj byli potomkami zacnych rodów syryjskich. Mieszkali w Dekapolis. Prawie każdego roku zatrzymywali się w Betsaidzie w drodze do Hamat Tverias na wypoczynek i kąpiele. Gdy Filip pierwszy raz przewoził ich swą łodzią na drugą stronę Kienneret słyszał jak rozmawiali ze sobą po grecku. Byli przekonani, że tutejsi barbarzyńcy rozumieją jedynie język aramajski, śmiało i głośno wyrażali swe poglądy o naiwności opisu stworzenia świata w żydowskich księgach. Śmiali się z prochu ziemi i zastanawiali czy dech żywota ma to samo znaczenie, co platońska idea psyche. Pozwolili sobie nawet na żarty pod adresem Jerozolimskiej świątyni. Wtedy Filip nie wytrzymał. Ostrzegł ich, że w tym kraju za bluźnierstwo przeciwko świątyni staje się przed sądem. Ich zdziwienie nie miało granic. Barbarzyńca mówiący po grecku, a na dodatek, jak się zaraz okazało, nieźle także znający Pisma i postawy religii żydowskiej. Tak zaczęły się ich niekończące się dyskusje, w których brali też udział Bartłomiej i Andrzej. Piotr zwykle po kilku zdaniach opuszczał ich towarzystwo. Nie znał greki, a poza tym nie zajmowały go zbytnio zagadnienia religijne. Był dobrym, wierzącym Żydem, ale roztrząsanie genealogii i zawiłości praw zakonu uważał za stratę czasu i wolał raczej naprawiać sieci i słuchać szumu wiatru, który jego zdaniem przemawiał znacznie bardziej zrozumiałym językiem niż zapamiętali w dyskusji Filip i Epanas. Od trzech lat Filip nie spotykał się już ze swymi znajomymi. Do Betsaidy zachodził rzadko, a i łodzi już nie miał, aby przewozić Greków do Tyberiadzkich łaźni.
- Chętnie zamieniłbym z tym cudotwórcą kilka zdań, może uzyskamy audiencję u nowego króla, co ty na to Epanasie – krzyczał Eutachyn, chcąc być słyszanym w tłumie, który coraz głośniej skandował – Synu Dawida zbaw nas, Synu Dawida zbaw nas. Filip pomyślał, że warto byłoby ich zaprowadzić do Jezusa, on by ich przekonał. Jakże często brakowało Filipowi przekonywującej argumentacji. Zręczni synowie Sokratesa wymykali się z uścisków jego niezawodnego rozumowania jak śliskie węże. Jezusowi by się nie wyśliznęli. On potrafi tak wyłożyć zagadnienie, że nawet Faryzeusze milkną i wyglądają jak niewypierzone pisklęta uchwycone mocnymi szponami orła i uniesione na niebotyczne wysokości myśli dla nich niepojętych.
- Jestem jego uczniem, mogę was do niego zaprowadzić – powiedział z dumą Filip odwracając głowę w kierunku Jezusa – Andrzej, Piotr i Bartłomiej też z nami chodzą – Bartłomiej czyli Natanael – poprawił się przypominając sobie, że Grecy znają Bartłomieja pod jego pierwszym imieniem.
- Ouu, a więc to już nie tylko sprawa polityczna, ale i nowa szkoła – zdziwił się Epanas. Oczywiście, zaprowadź nas do niego. Chętnie posłuchamy czegoś nowego.
- Panie, chcemy Jeszuę widzieć – Eutachyn naśmiewał się z dworskiego ceremoniału nowego króla ubogich.
Jezus nieporuszenie trwał w modlitwie. Tłum czekał cierpliwie, znając zwyczaje pielgrzymie, które przed wstąpieniem do świątyni nakazywały wyrecytować wszystkie przepisane psalmy. Usta Jezusa były nieruchome, nie udawał, że się modli, modlił się naprawdę. Filip prędko przecisnął się przez pierwszy szereg ludzi i znalazł się między pozostałymi uczniami, którzy stali nieporadnie wokół Jezusa przestępując z nogi na nogę i nie bardzo wiedząc, jak znaleźć się w nowej roli gwardii przybocznej, doradców, dworzan czy kto wie zresztą czego. Filip wraz z przeciskającymi się za nim dostojnymi Grekami podszedł do Andrzeja, najbliżej stojącego uczestnika całonocnych Galilejskich dyskusji.
- Patrz kogo spotkałem, Epanas i Eutachyn, przyszli na święto, chcą rozmawiać z Rabbim.
- Teraz nie, widzisz przecież, że się modli.
- Ale jak skończy – nalegał Filip
Andrzej uprzejmym uśmiechem przywitał starych znajomych, lecz zaraz odwrócił wzrok i patrzył na Jezusa, który zakończywszy widocznie modlitwę ze smutkiem patrzył na wiwatujące tłumy.
- Teraz, chodź powiemy mu – niecierpliwie nalegał Filip, widząc już Epanasa i Eutachyna powalonych na kolana miażdżącymi argumentami Jezusa.
Jezus sam ich zauważył, spojrzał w stronę nowoprzybyłych odzianych w białe szaty z dobrego materiału. Dwunastu miało na sobie tylko tuniki. Jego dostojny tron wyścielony był ich zgrzebnymi płaszczami.
- Panie, to Grecy, znajomi z Betsaidy, przyszli na święto i chcą z tobą mówić – Filip wyrzucał z siebie słowa pospiesznie jakby bojąc się, że nie zdąży, że Jezus ruszy w dalszą drogę, a dostojni goście zniechęcą się nazbyt długim oczekiwaniem na audiencję. Jezus nie odrywając wzroku od białych szat Greków podniósł rękę i wykrzyknął:
- Amen.
Najbliżej stojący ludzie poczęli uciszać swych towarzyszy:
- Cicho, będzie mówił.
Wkrótce odgłosy uciszania tłumu napełniły całą północną stronę dziedzińca pogan.
- Amen – ponownie wykrzyknął Jezus.
Tłum uciszył się. Słychać było tylko porykiwanie bydła i bek owiec. Nie odrywając wzroku od Greków Jezus zaczął nauczać. Filip nie wiedział, czy to co mówi skierowane jest do niego samego, do Greków, czy też do uciszonego motłochu zgromadzonego na placu świątyni. Na wszelki jednak wypadek, zapominając, że Grecy znają aramejski, zaczął tłumaczyć słowa Jezusa: Ean mee ho kokkos tu situ pezoon eis teen geen apothanee ... o czym on mówi i dlaczego teraz, epikurejszykom o śmierci, to ich nie przekona, myślał gorączkowo tłumacząc ciągle dziwne słowa ... ho mizoon teen psycheen autu en too kozmoo tutoo ... nienawidzić swą duszę, to niemożliwe ...
Epanas i Eutachyn podparli podbródki i z wyrazem zamyślenia na twarzy słuchali w skupieniu słów Nauczyciela. Rozumieli słowa aramajskie, rozumieli słowa greckie, ale nie wiedzieli o czym mówi i dlaczego mówi patrząc w ich kierunku.
- ... uczci go Ojciec – wykrzyknął Jezus wskazując otwartą dłonią w stronę nieba – timeezei auton ho Pateer ... powtórzył Filip, lecz jego słowa utonęły w nowej fali okrzyków. Trudno było wysłyszeć jakie wołania rozlegały się donośniej. „Bluźni”, czy „Hosanna”. W każdym razie stare mury Jerozolimy zadrżały od potężnego ryku, a Jezus znów się modlił patrząc w niebo. W jego oczach oprócz żalu pojawił się jakiś dziwny błysk niepewności, strachu? Uczniowie stanęli bliżej niego nie bardzo wiedząc, jaki będzie finał królewskiego ingresu. Grecy spojrzeli po sobie i prędko wycofali się za plecy rozfalowanego tłumu.
- Nic tu po nas Epanasie, król dzisiaj nie w nastroju do dyskusji – próbował zażartować Eutachyn, ale wobec gniewno-tryumfalnego ryku, miny obydwaj mieli niepewne i myśleli tylko o tym jakby najprędzej wycofać się poza obrąb murów świątynnych. Gdy rozgarniając tłum dotarli już prawie do bramy północnej, nagle ponad rozszalałymi falami krzyczącego tłumu rozległ się jakiś dziwny przeciągły odgłos, jeden, a potem drugi donośniejszy. Tłum ucichł natychmiast, niektórzy padli na ziemię nie rozumiejąc dziwnego zjawiska.
- Słyszałeś Eutachynie, co to mogło być?
- Zagrzmiało, lepiej się stąd wynośmy.
- Przecież niebo jest jasne, nie ma chmur, skąd grzmoty, to musiało być coś innego – analizował sytuację Epanas wyczuwając, że u podłoża dziwnego zjawiska musiała leżeć jakąś nadprzyrodzona przyczyna. Eutachyn ciągnął go za rękę, aby jak najprędzej opuścili dziedziniec świątynny. Jednak Epanasowi zjawisko to nie dawało spokoju. Słyszał przecież wyraźnie. To nie był grzmot. To był dziwny, potężny głos, który powiedział dwa słowa w niezrozumiałym języku.
Wyrwali się wreszcie z tłumu cisnącego się w północnej bramie. Szli opustoszałymi ulicami Jerozolimy. Eutachyn uśmiechał się i ze zdumienia kręcił głową. Epanas zaś rozmyślał o dziwnej haggadzie Nauczyciela, o ziarnie, o śmierci, o nienawiści. Wiedział, czuł, że musi wrócić, musi odszukać Filipa, musi spotkać się z Nauczycielem i dowiedzieć się, co powiedział Głos?
* * *
Nad zatoką Saronicką prędko zapadała ciemność. Zmęczone oczy Eutachyna nie odrywały się jednak od punktu na horyzoncie, w którym niebo między Cakladami stykało się z morzem. Pomimo zmroku starczym spojrzeniem próbował przebić horyzont, aby dojrzeć kraj ojców, którego chyba w tym życiu nie będzie mu dane już oglądać, a potem ... kto wie, co jest potem, hades, wyspy szczęśliwe, a może cichy spokojny sen. Eutachyn coraz częściej myślał o śmierci. Czuł jak nadciąga sen, który na wieki zamknie oczy znojnego dnia. Może dopiero wtedy służba przewiezie go do Syrii szczęśliwej, kraju i grobu ojców
- Panie, robi się chłodno. Do domu trzeba.
Powolny, niski głos Juniusza wyrwał go ze spokojnej wieczornej zadumy. Umysł Eutachyna wracał do rzeczywistości powoli, jak niewód pełen ryb z wieczornego połowu.
- Prawda Juniuszu, trzeba do domu.
Gdzież jest ten jego dom, w Azji, w Macedonii? Tutaj? W Koryncie nie czuł się jeszcze jak w domu. Był już tutaj od kilkunastu dni, ale rozliczne sprawy nie pozwoliły mu dotąd nawet przyjść nad zatokę, aby patrzeć na wschód. Trzeba było przejąć własność, przebrnąć sprawy spadkowe, ileż to zdrowia i pieniędzy dla przekupnych korynckich patrycjuszy i dla wcale nie lepszych od nich rzymskich urzędników, potem rozporządzić dom i gospodarstwo, zarządzić służbą. To chyba już będzie ostatnia przystań pod tym słońcem. Pierwsza była w Syrii szczęśliwej. Dekapolis – tetrarchia Heroda Filipa, władcy tyle dobrego co nieumiejętnego. Na szczęście nie odziedziczył charakteru po ojcu. Młodość, radość, towarzystwo, podróże z Epanasem do Hamat Tverias, dyskusje w łodzi, w źrenicy Galilejskiego oka. Gdzież teraz może być Epanas. Jest od niego młodszy więc chyba jeszcze żyje, ale któż to wie, co komu Fortuna niesie. Odkąd Epanas nagle zniknął, życie w Dekapolu przybladło. Znajomi mówili, że oszalał, że został wyznawcą nowego Boga – Chrestosa. Podobno zaraz potem powędrował do Achai i do Rzymu. Zawsze nadmiernie interesowała go mistyka, nowości, poszukiwanie i dociekanie prawdy... a może ją wreszcie znalazł ... Chrestos. Potem i jego zaczęła pociągać tułaczka, Azja, Macedonia, Korynt. Ileż to lat już minęło od tamtych dobrych dni radości, wina i galilejskich nocy ...
- Panie, już noc. Do domu trzeba.
- Dobrze Juniuszu, idziemy, podaj mi rękę.
Z pomocą starego, ale krzepkiego jeszcze Gala, udało się Eutachynowi podnieść z kamienia, na którym siedział i wspierając się na ramieniu niewolnika ruszył powoli w kierunku miasta.
- Wiesz Juniuszu, w moim wieku należałoby już używać lektyki.
- Filostenes kazał panu wiele chodzić, spacery i ciepłe wilgotne powiewy, to lekarstwo.
- Tak, tak Juniuszu oczywiście masz rację, spacery – dyszał ciężko Eutachyn pokonując lekkie wzniesienie, po którym kamienisty trakt prowadził do miasta.
- Spacery ... przejdziemy wobec tego przez miasto.
Dobiegłszy kresu dni i nie mogąc samemu współtworzyć życia, lubił nocą podglądać miasto, pełne wyuzdania i rozpusty, ale i ciepłej energii życia oraz miłości. Jeszcze się tu nie zadomowił, a już czuł, że jakieś dobre ciepło tego rozwiązłego miasta grzeje jego stare kości.
O tej porze życie nabierało dopiero rumieńców. Po skwarze dnia wszyscy chętnie zażywali chłodniejszego powiewu przetaczającego nad przesmykiem Korynckim masy rześkiego powietrza. Tyle co weszli w wąskie uliczki przedmieścia i już Eutachyn o mało nie upadł potknąwszy się o leżące w cieniu ciało spitego na umór włóczęgi, obok którego leżała półnaga ladacznica. Za zakrętem małe podwórze. Pod drzewami zabawa. Eh, młodzi! Dziewczęta w lekkich, zwiewnych szatkach wirowały w zaklętym kręgu radości. Nagle któryś z siedzących pod figą młodzieńców rzucił się w sam środek wiru usiłując schwytać jedną z tancerek. Na próżno. Czar tańca prysnął zagłuszony radosnym piskiem dziewcząt i wszystko opadło na trawę usiłując zaczerpnąć nieco tchu przed następnym porywem szczęścia.
Jeszcze jeden zaułek i wyszli na niewielki placyk, stykający się rogiem z agorą. Po lewej stronie wznosił się nieco większy od innych budynek. Kształtem okien i przyporowymi kolumienkami odbiegał stylistycznie od wzorcowej architektury miejskiej. Gdy podeszli nieco bliżej Eutachyn rozpoznał, że to synagoga żydowska. Była pusta i nie oświetlona. Wieczór pierwszego dnia po sabacie nie skłaniał Żydów do rozmyślań nad Prawem i Prorokami. Pomyślał że i dzisiaj chętnie by jeszcze przysłuchiwał się dyskusjom Epanasa i rybaków z Betsaidy Galilejskiej. Przystanął na chwilę, aby odsapnąć. Teraz dopiero zauważył, że po przeciwnej stronie, na dziedzińcu zacnie wyglądającego domu, pod krzewem winorośli, na matach zasiadało kilkunastu ludzi w różnym wieku. Starszy człowiek w świetle oliwnej lampy odczytywał tekst z papirusowego rulonu.
- Posłuchamy Juniuszu tego nauczyciela?
- Panie, już noc. Do domu trzeba.
- Chodź zobaczymy, czy nas jeszcze przyjmą do szkoły.
Podszedł bliżej. Stanął przy furcie i zajrzał głębiej. Zobaczył, że dziedziniec jest całkiem spory, a i ludzi na nim więcej niż myślał. Powoli docierały do niego słowa nauczyciela.
...a na ostatek po wszystkich ukazał się i mnie, jako poronionemu płodowi, bom jest najmniejszy z posłańców...
Słowa sędziwego nauczyciela płynęły łagodnie. Czytał, a właściwie przemawiał, nie patrząc prawie w tekst. Znał go widać na pamięć. Musiał czytać go już po wielokroć. Greka była wyborna – nie można by zresztą niczego innego oczekiwać po Achai – ale nauczyciel przekazywał ją z obcym akcentem. Dziwnie znana była Eutachynowi tak chropowata wymowa... Oczywiście, podobnie mówili po grecku Galilejczycy.
... albowiem jeśliż umarli nie bywają wzbudzeni – głos nauczyciela uniósł się i zawisł – i Chrystus nie jest wzbudzony...
Ach więc to wyznawcy Chrestosa, dziwni ludzie, którzy porwali Epanasa... Może go znają, mieszkał przecież czas jakiś w Achai, może wiedzą czy żyje, gdzie jest. Serce Eutachyna zaczęło bić mocniej.
...ponieważ przez człowieka śmierć, przez człowieka też anastasis umarłych...
Usta wielu słuchaczy bezgłośnie powtarzały wolno płynące słowa nauczyciela, jakby nie chcąc z nich ani jednego uronić, powtarzali i zapamiętywali. Trochę dalej w cieniu zauważył człowieka, który zaciskał usta i kręcił głową. Nie zgadzał się z nauczycielem? Na niektórych twarzach można było dostrzec kpiący uśmiech. Dziwna szkoła, dziwny nauczyciel. Dziwny to Bóg, ten Chrestos, którego posłańcy samych siebie nazywają poronionymi płodami, a uczniowie nie okazują szacunku nauczycielom. Ci ludzie muszą znać Epanasa. Ktoś mu opowiadał w Macedonii, że wyznawcy Chrestosa znają się po całym świecie, a do którego miasta wejdą, tam mają przyjaciół. Mniej znani dostają listy polecające i wszędzie są przyjmowani jak bracia. Oni muszą wiedzieć gdzie jest Epanas. Nie usiłował słuchać nauczyciela ani skupiać się na znaczeniu słów spływających jak tłustość oliwy w otwarte serca słuchaczy. Bardziej zajmowali go ci dziwni ludzie. Piękne kobiety z głowami opatulonymi chustami, starcy i młodzi, włóczędzy i ludzie wyglądający na synów patrycjuszowskich rodów. Przez chwilę skupił swą uwagę na grupce siedzącej w samym rogu dziedzińca. Przecież oni prawie nie słuchają. Wymieniają gesty, lekceważące uśmiechy...
... O głupi! To, co ty siejesz, nie bywać ożywione jeśliby nie umarło ... serce Eutachyna znów zabiło nieco szybciej ... i co siejesz, nie siejesz ciała, które ma potem wyróść, ale gołe ziarno... ziarno? Ziarno ... gdzieś słyszał już to opowiadanie o ziarnie, to była aramajska haggada ...
W jego umyśle zbieg przypadków zaczynał układać się w jeden logiczny ciąg. Epanas namówił go na odwiedzenie Jerozolimy w jakieś wielkie żydowskie święto. To było na wiosnę. Galilea była cała w kwieciu, a on ciągnął go na judejskie pustynie. W drugim dniu ich pobytu w Jeruzalemie powstał tumult. Lud okrzyknął pewnego cudotwórcę królem Żydowskim, podobno był potomkiem wspaniałego Judzkiego rodu królewskiego. Poszli jak i cała Jerozolima, aby zobaczyć z bliska nowego króla biedaków. Udało im się nawet znaleźć całkiem blisko niego. Siedział na ośle, a w jego oczach błyszczały łzy i czaił się strach przed tłumem, który wiwatował na jego cześć. Ludzie wymieniali jego imię. Jak on się nazywał ... Jehoszua ha Maszszijah ben Dawid? Mówili, że wzbudził jakiegoś człowieka, który leżał cztery dni w grobie. Gdy tak stali w tłumie, ogłuszeni rykiem motłochu Epanas nagle wypatrzył znajomego rybaka z Betsaidy Galilejskiej. Filip, zdaje się, miał na imię. Oświadczył, że jest uczniem tego ha Maszszijaha. Eutachyn był już wtedy zmęczony tą sytuacją. Cała ich podróż była objawem szaleństwa Epanasa. Zamiast odpoczywać we wspaniałych kąpieliskach Hamat Tverias, tłoczyli się tu w cuchnącym, wrzeszczącym tłumie i rozdeptywali krowie odchody. Przypomniał sobie, że złośliwie zwrócił się do Filipa, dworując z nowego króla i jego wytwornych dworzan – rybaków: „Panie, chcemy Jeszuę widzieć”. Filip potraktował ten żart całkiem serio, a szalony Epanas zaczął się przeciskać przez tłum, aby podejść do Maszszijaha. Wtedy właśnie usłyszeli tę haggadę o ziarnie. Jej dziwny sens pozostanie do śmierci w jego umyśle: Trzeba umrzeć, aby przynieść owoc. Tłum za chwilę zrobił się groźny i ledwo wyrwali się z tego zamieszania. Eutachyn miał już zupełnie dosyć Jerozolimskiej przygody i wrócił do dobrej Galilei. Epanas został w Jerozolimie i nigdy już więcej się nie spotkali. Umarł, aby przynieść pożytek. Znienawidził swą duszę. Dziwna religia, dziwny Bóg, co swym wyznawcom każe umierać.
- Panie, noc już. Trzeba do domu.
Ciepły głos Juniusza raz jeszcze przywołał do rzeczywistości niepoprawnego starca.
- Tak Juniuszu, masz rację, czas do domu. Oni prędko nie skończą tego czytania. Przyjdę tu jutro w dzień i zapytam o Epanasa.
Powoli, opierając się na mocnym ramieniu Gala, Eutachyn odchodził w noc odprowadzany wzrokiem niektórych mniej uważnych wyznawców Chrestosa. Myślał o nadciągającej śmierci, która niebawem zamknie jego oczy, o śmierci, która nikomu nie przyniesie korzyści – odchodził w ciemność.
JEDENASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – PONIEDZIAŁEK
„A nie dopuścił, żeby kto miał nieść naczynie przez kościół.” – Mar. 11:16
Na szerokim placu przed kościołem kłębił się gęsty tłum. Skrawek odgrodzonej przestrzeni zapełniony był stołami i straganami. Stały tam dzbany z wodą, talerzyki z pieniędzmi, naczynia z paszą dla zwierząt. Do jednego straganu przywiązana była krowa i dwie owce. Na innym stole stała klatka z gołębiami. Za straganami siedzieli Żydzi ubrani w czarne, długie chałaty. Na głowach mieli wysokie czapki, spod których zwisały obficie kręcone pejsy. Zakrzywione nosy posępnie pochylały się nad stołami, postrzępione brody trzęsły się nerwowo, a oczy pełne były trwożliwego oczekiwania.
Nagle tłum zafalował. Drzwi kościoła otwarły się i wyszło z nich dwunastu ludzi ubranych w długie brunatne szaty. Stając w dwóch rzędach utworzyli szpaler wiodący a kierunku otwartych drzwi. Po chwili ukazała się w nich biało ubrana postać.
Usta chłopca stojącego z samego przodu i trwożliwie obejmującego nogi ojca rozwarły się jeszcze szerzej. Ojciec pochylił się i szepnął wskazując dłonią w kierunku kościoła.
- To Pan Jezus i apostołowie.
Pan Jezus rozwiązał sznur, którym była przepasana jego szata, złożył go we dwoje i powoli ruszył w kierunku straganów. Na pierwszym z nich podniósł klatkę, spod której wyfrunęły gołębie. Podszedł do drugiego straganu, odwiązał zwierzęta, które tam stały i przewrócił stół. Następnie przy akompaniamencie rozpaczliwego skamlania Żydów i wycia tłumu przewrócił stół bankierski, rozbił stojące dzbany i począł okładać sznurem plecy Żyda. W tłumie rozległy się okrzyki.
- Dobrze mu tak! Bij Żyda! Dołóż mu!
Żyd padł na ziemię jęcząc donośnie, tak aby rozjuszony tłum mógł go słyszeć. Pan Jezus nie przestawał okładać sznurem leżącego na ziemi człowieka w czarnym chałacie. Żydowska czapka walała się po bruku wraz z przyklejonymi do niej długimi skręconymi pejsami.
- Bij Żyda! Zabij Żyda – wrzeszczeli ludzie. Po chwili leżący człowiek rozłożył szeroko ręce i nogi. Ciałem jego wstrząsały drgawki udawanej agonii. Wreszcie zamarł w bezruchu, a stojący nad nim Pan Jezus uniósł ku górze rękę ze sznurem w geście zwycięstwa. Tłum wzniósł okrzyk radości.
Chłopiec wcisnął głowę między ramiona i podniósł przerażone oczy na ojca.
- Tato, dlaczego Pan Jezus zabił Żyda.
- Bo Żyd zabił Pana Jezusa.
- Jak to Żyd zabił Pana Jezusa, przecież to Pan Jezus zabił Żyda – dopytywał się zdezorientowany chłopiec.
- Nic nie rozumiesz. A poza tym Żydzi handlowali w kościele, nie widziałeś.
Tłum wiwatował na cześć zwycięskiego Jezusa. Po chwili leżący Żyd podniósł się i przeciskając się przez wyjący tłum zmierzał powoli w kierunku kościoła. Tam wszyscy aktorzy złożyli już swe kostiumy na jednym miejscu, poprawiali brunatne habity, które nosili pod ludycznym przebraniem i gromadzili się przed drzwiami kościoła śpiewając łacińską sekwencję „Te Deum laudamus”. Misterium Palmowej Niedzieli w Lamolina dobiegało końca. Ludzie przyklękając żegnali się i powoli rozchodzili się po miasteczku.
Chłopiec przyklęknął tak jak wszyscy na jedno kolano przeżegnał się i spiesznie pobiegł za ojcem trzymając się poły jego płaszcza. Ledwo udawało im się przeciskać między tłumami ludzi, którzy przybyli na odpust do Lamolina. Miasteczko tętniło niezwykłym, jarmarcznym życiem. Na każdym kroku działo się coś interesującego. Tu linoskoczek dokonywał cudów zręczności. Tam rozłożyli swą budę wędrowni kuglarze. Na szerokiej ulicy roiło się od aktorów, śpiewaków, tancerzy. Ludzie odziani w kolorowe, odświętne stroje przystawali przy każdej z tych atrakcji obficie rzucając pieniądze na wystawione talerzyki. Wszędzie rozłożone były stragany z glinianymi kolorowymi ozdobami i zabawkami. Nad roznieconymi tu i ówdzie ogniskami ukradkiem piekły się świąteczne barany. Wielki post był co prawda, ale przecie i odpust blisko, to i grzechu nie trzeba się wstydzić zanadto.
Chłopiec przyglądał się wszystkiemu z szeroko otwartą buzią. Po raz pierwszy w życiu był na odpuście w Lamolina. Spostrzegłszy za jednym ze straganów czarny chałat Żyda, chłopiec przypomniał sobie sceny z porannego Misterium.
- Tato, dlaczego Pan Jezus zabił Żyda.
- Już ci mówiłem, że Żydzi zabili Pana Boga i temu im się należało. Przestań mnie już zamęczać pytaniami. Jak chcesz dowiedzieć się więcej to musisz zapytać organistę, jak przyjdzie do nas z odprawą w wielki czwartek. On kończył szkoły, to i lepiej wszystko wytłumaczyć potrafi.
Obszedłszy rynek, udali się główną ulicą w kierunku bramy, a potem drogą w kierunku położonego na wzgórzu klasztoru. I tutaj zgromadziły się już tłumy. Raz w roku w Niedzielę Palmową dziedziniec klasztorny otwierał się dla chłopów. Można było wtedy obejrzeć zabudowania, wejść do kościoła, zobaczyć najświętszą relikwię – kolec z Jezusowej korony cierniowej – i co najważniejsze uzyskać całoroczny odpust. Za bezgrzeszne życie trzeba było co prawda słono płacić, ale cóż było robić, skoro inaczej wieczystych mąk w ogniu piekielnym uniknąć się nie dało. Można było kupić odpust na kwartał albo pół roku. Kosztowało to nieco taniej, ale co potem, jakże można było nie grzeszyć. Rachunek był zatem prosty. Cały rok odkładało się miedziaki, potem przynosiło się je do Lamolina w Palmową Niedzielę. Po drodze trzeba się było strzec zbójców czyhających na nieostrożnych wędrowców. W klasztorze Lamolina za worek miedziaków dostawało się od mnicha specjalny gliniany znaczek, z którym należało pójść do konfesjonału, wyznać grzechy, oddać znaczek i wtedy można było przystąpić do świętej komunii, która zapewniała oczyszczenie od grzechów na cały rok.
Na dziedzińcu klasztornym rozłożone były stoły, przy których mnisi sprzedawali odpusty. Wśród nich łatwo było rozpoznać niektórych aktorów porannego misterium przed kościołem w miasteczku. Twarze tych co udawali Żydów były jeszcze umazane czarnymi farbami, a na skroniach dało się zauważyć plamy kleju, którym przyklejone były pejsy. Ojciec i syn podeszli do jednego ze stołów. Zza pazuchy pokazała się niewielka skórzana sakiewka. Mnich wysypał pieniądze na stół i przeliczył.
- Mało – warknął.
- Nie mam więcej, sucha zima była i krowa mi padła.
- Odpust na kwartał.
- Niechże ojciec da choć na pół roku.
- Na kwartał – rzucił twardo mnich.
Chłop przez chwilę wahał się, przestępował z nogi na nogę, w końcu wyciągnął zza pazuchy drugą nieco chudszą sakiewkę i położył ją na stole. Mnich spokojnie wysypał miedziaki, przeliczył, mruknął
- Zgadza się – i wydał gliniany znaczek. Chłop powlókł się w kierunku furty kościelnej mrucząc pod nosem przekleństwa pod adresem chciwych mnichów.
- A niech ich krwiopijców ... Dobrze przynajmniej, że ten mały jeszcze grzeszyć nie może, bo by nas z torbami puścili.
Weszli do kościoła. Uklęknęli na chwilę przed relikwiarzem i nie zwlekając udali się w kierunku konfesjonału. Chłop oddał znaczek, przyklęknął przy okienku i wyszeptał parę słów wyuczonego wyznania grzechów. Dostał od księdza inny znaczek, z którym mógł przystąpić do najświętszej komunii. Obeszli teraz powoli świątynię, obejrzeli wszystko dokładnie i przeżegnawszy się przed najświętszym sakramentem wyszli głównym wyjściem przed kościół. Powoli schodzili w kierunku miasteczka.
Na niewielkim placyku przed bramą swe stragany rozbili Żydzi. Można tu było kupić, owoce, słodkie miodowe ciastka, a także gliniane zabawki i wiele innych drobiazgów. Przy jednym ze straganów zatrzymała się grupka wyrostków zaczepiając sprzedającego starego Żyda. Po krótkiej chwili już całkiem spory tłumek przyglądał się temu zdarzeniu. Jeden z wyrostków podszedł z tyłu do starego Żyda i pociągnął go mocno za pejsa. Tłum zanosił się śmiechem.
- Tato, dlaczego oni się śmieją z Żyda.
- Ile razy ci już powtarzałem, że Żydzi zabili Pana Jezusa. Widzisz, tam na straganie leży żydowska maca. Żydzi przed świętami porywają takich jak ty chłopaków, spuszczają im krew i dodają do macy. Może i ta tutaj jest doprawiana krwią chrześcijańskich dzieci.
Przerażony wzrok chłopca wędrował to na macę, to na Żyda, to na roześmianych ludzi zgromadzonych wokół straganu. Rozmyślając nad tym, co widział rano na Misterium i co usłyszał od ojca, patrzył na chłopaków znęcających się nad starcem, który usiłował się uśmiechać i obracać wszystko w żart, aby nie rozjuszyć coraz liczniej gromadzącego się tłumu. Pozostali Żydzi prędko składali swoje stragany. Wiedzieli, że jeden nieostrożny ruch starca spowoduje gniewną reakcję zgromadzonych ludzi, a co będzie potem, lepiej nie myśleć.
Chłopiec z coraz większym zrozumieniem przyglądał się okrutnej zabawie. Po chwili rozglądnął się, podbiegł do przydrożnej wierzby urwał z niej krótką chabinkę, przecisnął się przez tłum otaczający stragan i począł chłostać Żyda. Starzec jak umiał najłagodniej opędzał się od malca, usiłując wyrwać mu z ręki narzędzie kary. Opór Żyda do końca rozjuszył chłopaka. Z całą wściekłością rzucił się na handlarza okładając go pięściami i kopiąc bosymi nogami. Tłum zaśmiewał się do rozpuku. W końcu ojciec przecisnął się przez ubawiony do łez tłum i ujmując mocną chłopską ręką ramię syna odciągnął go od starego Żyda.
- Dość już, wystarczy tych igrców.
Chłopiec dyszał jeszcze żądzą zemsty. W jego ręce wciąż drgała wierzbowa chabinka – narzędzie sprawiedliwej kary. Po chwili korzystając z rozluźnienia uścisku ojcowskiej ręki wyrwał się i pobiegł prędko w kierunku pobliskiego klasztoru. Wpadł na dziedziniec i podbiegł do stołu, przy którym ojciec kilka chwil temu zostawił dwie sakiewki miedziaków. Mnich akurat przeliczał wysypane na stół pieniądze. Malec jednym ruchem ręki zgarnął pieniądze ze stołu. Miedziaki potoczyły się szeroko po brukowanym dziedzińcu dźwięcząc donośnie. Usiłował przewrócić ciężki stół, a gdy mu się to nie udało począł okładać chabinką osłupiałego ze zdumienia mnicha. Właściciel pieniędzy ocknął się pierwszy i wrzeszcząc – Złodziej, złodziej, łapać złodzieja – gorączkowo zbierał rozsypane miedziaki. Gruby mnich zerwał się ze swego zydla i rzucił się w pogoń za chłopakiem, który korzystając z chwili zaskoczenia zdążył już uciec w kierunku bramy. Na całym dziedzińcu zapanowało gorączkowe ożywienie. Jedni rzucili się do zbierania miedziaków, inni usiłowali schwytać uciekającego chłopaka. Jeszcze inni korzystając z chwili zamieszania porywali znaczki odpustowe i prędko opuszczali klasztor. Chłopakowi udało się wreszcie wpaść w drzwi prowadzące do kościoła. Jak szalony przeleciał obok klęczących przed relikwiarzem ludzi i przewracając stojącą w drzwiach kościelną skarbonę wybiegł główną bramą przed klasztor. Biegli za nim zdyszani mnisi zakasując habity i wołając – złodziej, złodziej! Przetoczyli się obok zdumionych ludzi, którzy modlili się przed relikwiarzem kolca korony cierniowej, i wypadli przed kościół. Tam jednak zamiast chłopca, który zdążył już zniknąć w pobliskich zaroślach spotkali zdyszanego chłopa, któremu dopiero teraz udało się wbiec na górkę przed klasztor. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego syn znikał w zaroślach i stał zdumiony nie rozumiejąc, co się stało. Mnisi podbiegli do chłopa.
- To może był wasz syn? – zapytali ciężko dysząc.
- Może – odpowiedział chłop – a co?
- Ten nicpoń ukradł pieniądze.
- Nie ukradł, tylko rozsypał i pobił ojca Tomasza – poprawił mnichów jakiś człowiek, co widział całe zajście – ukradli inni, wasze odpusty też ukradli, a może i jeszcze kradną.
Przerażeni mnisi nie czekając na odpowiedź rzucili się z powrotem w kierunku dziedzińca, żeby uratować choć resztę swych zarobków. Chłop uśmiechnął się pod wąsem, wzruszył ramionami i powiedział
- To musi nie był mój syn – myśląc sobie w duchu, że odpust już na ten rok kupił to i kłamstwo mu ujdzie na sucho. A że swoją drogą miał mały rację. Należało się krwiopijcy Tomaszowi, niech go diabli... Podkręcił wąsa, aby ukryć uśmiech i począł powoli schodzić w kierunku miasta. Na placyku przed bramą stary Żyd pospiesznie ładował na wózek towary ze złożonego już kramu. Chłop przystanął patrząc jak stary usiłuje podnieść ciężką skrzynkę z owocami.
- Czekajcie no, Żydzie, bo przepukliny dostaniecie.
Podszedł do starego, uchwycił mocnymi chłopskimi rękami skrzynkę i wrzucił ją na wózek. Otrzepał ręce i pogwizdując cicho pod nosem wszedł bramą do miasta.
DWUNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – WTOREK
„...i nie śmiał go nikt więcej od onego dnia pytać.” – Mat. 22:46
1. Pytanie Kapłanów i Starszych i nauczonych w Piśmie:
Jaką mocą to czynisz i kto ci dał tę moc? (Mat. 21:23)
Jakim prawem ten prostak, włóczęga i pijanica, przyjaciel celników, ladacznic śmie Prawa uczyć? Tutaj, w tym domu Bożym? Z Nazaretu, syn cieśli, czyż jego ojca i matki nie znamy? Niech wraca do Galilei, tam jemu kołki strugać, a nie tu Prawa uczyć. Czyż Pan Zastępów – niech imię jego będzie błogosławione – nie kazał Mojżeszowi, aby siedemdziesięciu wraz z nim lud sądziło? Czyż nie Najwyższy obrał sobie Lewiego, aby synowie jego w świątyni służyli? Nam, prawem Bożym i ojców tradycją, usługa świątyni została zlecona, a nie prostakom, co Prawa nie znają i lewej od prawej odróżnić nie mogą. Jaką mocą ten cieśla śmie lud nauczać?
Przecież ten lud nieuczony tylko czeka na takich szaleńców, by krzyczeć Maszijah, Maszijah, Hosanna. To siano przeklęte. Rzuć tylko iskrę, zobaczysz czy płomień całego domu nie strawi. I na cóż wojna z rzymską potęgą? Czyż nam nie lepiej podatki zapłacić niż z wojskiem walczyć?
A już poza wszystkim, czego też głośno mówić nie trzeba, czyż Bóg ojców naszych nie kazał, by kapłan i starszy szacunkiem się cieszył wśród ludu, czyż dziesięciny dawać nie kazał. Przeczże szaleniec śmiał wczoraj handlarzy wypędzić? Nam jeść święte ofiary od ludu. Ale któż by to mięso przetrawił? Na święto tego zbyt wiele. Czyż sprzedać nie lepiej? Pieniądze śmierdzieć po dwóch dniach nie będą, a mięso zepsute i owszem. Jak śmiał sług wiernych świątyni oddalić?
2. Pytanie Jezusa:
Chrzest Jana skąd był? z nieba czyli z ludzi? (Mat. 21:25)
I wy mnie o moc pytacie, którzy Bożym prawem przymierza Lewiego proroctwo ludowi znajomym czynicie. Wy, którym mój Ojciec powierzył tę trzodę zbłąkaną, a zamiast paść ją, swe tłuste ciała ich mięsem tuczycie? Wodę prawdy i życia nogami mącicie? Sami Królestwa Bożego nie znacie, a innym go głosić wzbraniacie. Wy pierwsi przy sługach, prorokach i Zbawicielu stać powinniście. I wy mnie pytacie, jakim ja prawem to czynię?
Umiłowałem was, a wy mnie pytacie: W czymżeś nas umiłował? O wy kapłani, którzy lekceważycie imię Ojca mojego, a jeszcze mówicie: W czymże lekceważymy? Którzy przynosząc na ołtarz ofiarę plugawą pytacie: Czymżeśmy go splugawili? A toście już drugi raz uczynili, że ołtarz Pański łzami okryty, płaczem, wołaniem, aby Pan waszej ofiary nie widział. Wszakże pytacie: Dlaczegóż to? Swymi słowami pracę Bogu dajecie, mówiąc: Wszelki, który złość czyni podoba się Panu i w tych ma kochanie, albo: Gdzież jest Bóg sądu? A przecię mówicie: W czymżeśmy mu pracę zadali? Oto Pan mówi do was: Nawróćcie się do mnie, a ja się do was nawrócę. Ale mówicie: W czymże się nawrócimy? Czyśmy Boga złupili? Albo przeciwko niemu mówili? Oto Pan posłał anioła swego, który drogę zgotował, Eliasza proroka, jego chrztu nie wzięliście, jakoż więc Anioła Przymierza przyjmiecie?
Wyznajcie przed ludem, żeście wiarę ojców w swym sercu zaparli. Powiedzcie, że chrzest Jana był z nieba, a przecież nie dla was – sprawiedliwych i dobrych? Albo że z ludu pochodził i niech ten lud was osądzi.
3. Pytanie Herodian:
Czy należy płacić podatek cesarzowi, czy też nie należy? (Mat. 22:16)
Złośnik mocą diabelską lud ten opętał. Czyż nic nie poczniemy? Czyż z mocy złego owiec zgubionych ratować nie trzeba? Jeśli on lud chce wybawić, to przecię płacenia podatku diabłu rzymskiemu zalecać nie może. A niech spróbuje. Wnet lud go rozszarpie, bo przeciw bezbożnym psom pogańskim aż dyszy niechęcią. Niech tylko spróbuje powiedzieć, że im daninę żebraczą lud winien, a wtedy zobaczy, co gniew ludu oznacza. A jeśliby pragnął pokrętnie raz jeszcze poklask otrzymać, niech powie, że płacić nie trzeba. Wtedy już władze się znajdą, co buntowników przeciwko świętej Pecunii zwalczać potrafią. Oj tak, oni potrafią. Swym Bogom kłaniać się możesz. Czcić Boga, kamienie czy diabła samego, nieważne, lecz tylko podatku nie zapłać! Poznasz moc władzy pogańskiej. Możesz hańbić, okradać, zabijać, to rzeczy niegrzeszne, jeśli podatku pilnujesz. Ale bądź sprawiedliwy i nie płać? A zaraz masz objawienie świętego Fiskusa. Pecunia i Fiskus, dwa dobre bóstwa, każdy poddany rzymskiego imperium im kłaniać się musi i ten złośnik przeklęty albo im też pokłon odda, albo go lud rozszarpie.
4. Pytanie Saduceuszy:
Którego z tych siedmiu będzie żoną? (Mat. 22:23-28)
Biedny ten lud nieuczony i śmieszny. O wielkich sprawach rozprawy prowadzi i w duchy wierzy. Zabawne, nieprawdaż? Anioły, diabły, śmierć, zmartwychwstanie?... Na szczęście nauka dowiodła, że bzdury te żadnej rozumu podstawy nie mają. Jeśli dziś żyjesz, to dzisiaj życia używaj, bo jakąż radość grób komu daje? No cóż, lud ten nieoczytany, ni greki, ni choćby łaciny nie umie, czyż można się wiele spodziewać? Któż z nich był w Bibliotece Aleksandryjskiej i księgi oglądał, co setki lat temu powstały, przez mądrych ludzi pisane? Któż z nich potrafi Torę porównać z mądrością Platona? Dopiero wtedy, gdy cała wiedza ludzkości złączona zostanie w jeden prawa porządek, dopiero prawda jest jasna i wierna, ale czy kiedy tak będzie, cóż to jest prawda? Głębia nieznana, czyż nędzny umysł prostaczy jej tajemnice przeniknie skoro i wielcy mawiali: Wiem, że nic nie wiem? Lud ten ubogi po górach sypia, nic więc dziwnego, że szum wiatru słysząc duchów wygląda, a w burzy głos Boga słyszy. Żywot ich nędzny, bez prawa, wygód, radości. Wierzą, że w dniu ostatecznym Pan nędzę żywota nagrodzi, da chleb, wino, radość, ucztę wyprawi, zaprosi biedaków. Ich trzeba rozumieć. Ale dlaczegóż pragnienia swe wielkiej mądrości Prawa przypisać pragną? Niechże pomyślą, a przekonają się, że nędza żywota ubóstwem zostanie, a radość bogactwa nie będzie miała odpłaty w wieczności. Czyż Prawo nie uczy, że żonę brata pojąć należy?
5. Pytanie Faryzeuszy:
Które z przykazań Zakonu jest największe? (Mat. 22:36)
Nareszcie ktoś nosa utarł pysznemu saducejskiemu nasieniu. Nikt jeszcze ich tak nie odprawił. Odeszli z zastygłym na twarzy grymasem, co uśmiech udawał. Dobrze pyszałkom powiedział: Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych. Abraham, Izaak i Jakub w grobach leżeli, gdy Pan do Mojżesza w krzaku przemówił. Niedowiarkowie, umieją słowo nadziei w Pismach przekręcić i po swojemu je czytać, ale tego nikt jeszcze nie użył. Ich nie przekona, ale gdy lud widział, że jak niepyszni odeszli, to w zmartwychwstanie uwierzy.
Czemuż on z nami nie chodzi? Czemu nauki naszej nie głosi? Gdyby on z nami przestawał, któż by przeciwko nam stanął? A może to my jemu przeciwni, a może on prawdę od Boga posiada, może on prorok jaki, a może ... nie! toż to bluźnierstwo i w moim sercu posiane? O Wiekuisty, Ty broń mnie przed złego potęgą!
A z drugiej strony czyż cudów nie czynił? Łazarza nie wskrzesił? Czy diabły moc mają takową? O Wiekuisty, Ty sądzisz me serce! Ty dasz mi znak, czy on od Ciebie posłany. Zadam pytanie – jeśli i na to odpowie – uwierzę!
6. Pytanie Jezusa: Dlaczego Dawid nazywa Mesjasza Panem skoro Mesjasz miał być synem Dawida? (Mat. 22:45)
Wspomóżże mnie o Panie, Boże mój! tak aby poznać mogli, iż to ręka twoja. Niech oni przeklinają, ty błogosław, którzy powstali niech będą zawstydzeni, aby się weselił sługa twój. Będę Cię, o Panie! wysławiał usty swemi, przeto, że stoisz po prawej stronie nędznemu, abyś go wybawił od tych, którzy osądzają duszę jego. Rozmnożyli się nieprzyjaciele moi nad trawę przy kupach błota, jako kamienie w ziemi przekleństwa. I oni będą ozdobą królestwa twego, o Panie, który nie zmieniasz wyroków swoich, a Słowa raz posłanego nie cofasz. Dasz słudze swemu w mocy panować nad nieprzyjaciółmi w dzień zwycięstwa jego. Jako podnóżek tronu położysz ich, jako koronę chwały ozdobną na głowę sługi swego ich włożysz. Znakiem, sygnetem Twej chwały niech będą, o Boże, ci, którycheś wybrał; nie dla uczynków, ale dla obietnicy ojcom raz uczynionej. Pierwej niż był Abraham, jam stał się radością stworzenia, pierwej niż Dawid, jam był Słowem ust twoich, a niech się Słowo twoje nie wraca, ale Ty wyrwij sługę swego z mocy ciemności, bom ja na to przyszedł na świat, abym świadectwo dał Prawdzie.
7. Pytanie Piotra, Jakuba, Jana i Andrzeja: Kiedy się to stanie i co za znak obecności twojej i dokonania świata? (Mat. 24:3)
Dziś dzień trzeci mija, gdy zaczął królować nad światem. Dziś dzień trzeci mija od chwili nadziei, ułudy bogactwa i szczęścia. I cóż z tego zostało? Pytania, dyskusja uczona, a w oczach nienawiść i zazdrość. I jego słowa twarde jak diament – padły i nikt ich nie cofnie, aż nie powiedzą: Błogosławiony. Oto ten dom ozłocony słońcem z zachodu im pusty zostanie? W gruz się obróci? Jakże w to wierzyć? Kto wyrwie kamienie cyklopie z budowli Heroda, my? Czy Rzymianie?
Już do świątyni nie wróci, proch z nóg otrząsnął. Nie będzie uczył ludu twardego jak skała. I kiedyż się ziszczą nasze nadzieje, co bladym kwiatem w sercach zakwitły, kiedy królestwo, kiedy nagroda? On mówi, że umrze, że będzie cierpiał, że wnet odejdzie, gdzie iść nie pozwoli za sobą, że wróci z królestwem. Kiedy i jakim znakiem pokaże, że oto nadeszło.
TRZYNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – ŚRODA
„...a oni mu odważyli trzydzieści srebrników.” – Mat. 26:15
- Jeszcze dwa dni do Pesach, potem dzień roboty i sześć tygodni spokoju.
Starzec zdjął z głowy wysoką czapkę, a chustą, którą okręcona była jego głowa, otarł pot ze starannie ukrywanej przed okiem ludu łysiny.
- Cóż tam tak czytasz zawzięcie, późno już i wzrok przy lampie popsujesz?
- Massa Malachi, jeszcze tylko kilka słów mi zostało – odpowiedział młodzieniec nie odrywając wzroku od pożółkłego pergaminu rozłożonego na wysokim stole. Wskaźnik przesuwał się powoli wzdłuż rzędów liter wprowadzając porządek w bezładnym z pozoru gąszczu niezbyt starannie przepisanej księgi.
- A o tym, że sława naszej świątyni większa będzie niż Salomonowej czytałeś?
- ... To u Haggaja napisane.
- Prawda, u Haggaja, ale i Malachi coś takiego też pisze, tylko dobrze przeczytaj. Zdjął ciężkie szaty i w samej tunice z cienkiego lnu przysiadł na skrzyni.
- Kończ to czytanie. Weź raczej księgi świątyni i zapisz: „wydano trzydzieści syklów świątynnych”.
Wskaźnik dobiegł do końca rządku i oderwał się od pergaminu. Młodzieniec zwinął księgę, ucałował, pobłogosławił i odstawił do arki. Potem zdjął z głowy chustę, złożył i także zostawił ją w arce. Z szafy wyciągnął inną księgę, przybory do pisania, rozłożył je na stole i począł skrobać papirusową, niezbyt równą powierzchnię trzciną umaczaną w atramencie. – ...wydano trzydzieści syklów świątynych na ...?
- Na ... wino do sederu dla rodziny kapłana.
- Przecież wino już było kupione – zdziwione oczy uniosły się znad księgi patrząc w kierunku siedzącej w cieniu postaci.
- Tak? ... rzeczywiście, ale nie dla rodziny... a zresztą napisz co chcesz, masz lepszą głowę ode mnie.
- ...trzydzieści syklów świątynnych na zakup dziewki do służby kuchennej.
- Czyś ty oszalał! Gdzie teraz niewolnicę kupisz za trzydzieści srebrników? Chyba, że szpetna, albo jak wojna jaka się trafi.
- Wedle prawa trzydzieści.
- Napisz co chcesz, i tak tego nikt czytał nie będzie.
- To może lepiej prawdę napisać, mój Panie?
- Nie, lepiej nie, prawda jest zbyt skomplikowana. Trzeba by pisać, że to za krew zapłata, a wedle prawa ...
- ... z kasy świątyni takich wydatków dać się nie godzi.
- Za dużo czytasz. Napisz więc lepiej, że to na wino, że było za mało kupione.
- Panie, to będzie fałszerstwo.
- Nie pierwsze i nie ostatnie w tej księdze. Bodajby wszystkie fałszerstwa tak zbożny cel miały. Od Wiekuistego znak przyszedł, żeby dać syklów trzydzieści, tośmy i dali. Chcesz wiedzieć na co to poszło? Powiem ci, ale to tajemnicą musi pozostać! Przynajmniej przez dni kilka. Jeden z uczniów Galilejczyka dziś przyszedł, żeby mu dać zapłatę, a Mistrza wyda. Uwierzysz? Czyż to nie znak prosto z nieba? O dzięki ci Panie! Ci głupcy z Sanhedrynu głowami kiwają, nie teraz, mówią, nie w święto, że rozruch powstanie. A czy już rozruch nie powstał. A czy nam Piłat na ręce nie patrzy? I na okazję nie czeka, aby do Rzymu napisać, że my do wojny dążymy? Głupcy! Mówią, że nic nie uczynił, co by śmierci godnego być miało. Uwierzysz?
- Panie, to prawda, on nic nie uczynił.
- Jak śmiesz! Czyżbyś i ty w niego uwierzył?
- Ja tylko o Prawie mówię.
- Mnie prawa uczyć nie musisz. Ja wiem co Prawo, a co rozsądek. Jam życie przeżył, a tobie mleko pod nosem zostało. Czyż do zburzenia świątyni ludu nie namawiał? Czy się synem Najwyższego nie ogłosił? Czy zwierzchnością nie gardzi? I ty śmiesz o prawie mówić?
- On mówił, że świątynię w trzech zbuduje, a nie że zburzy. A czyż w Psalmach nie czytasz, o Panie, że i tobie godzi się zwać synem Najwyższego, gdy w Radzie zasiadasz. To nie bluźnierstwo.
- Zamilcz, bo cię pod sąd oddam.
- Za co Panie?
- Za to, że przeciw księciu ludu twego złorzeczysz. Czterdzieści kijów się za to należy.
- Panie ja nie złorzeczę, ja tylko o Prawie mówię.
- Mówisz, że ja Prawa nie znam i Prawo to łamię. A jeśli łamię to kara mnie spotka. Czyż więc nie przeklinasz?
- To ty mówisz, Panie.
- On, Mesjasz, bluźnierstwo i bzdura. Lud ten oszalał i ty razem z nimi. Ojcowie i święci prorocy nas uczą, że Mesjasz gdy przyjdzie to nikt wiedział nie będzie skąd jest, a ten z Galilei przychodzi.
- Mówią, że w Betlehemie Efrata zrodzony.
- A co powiesz na to, że Mesjasz we wzorze Melchizedeka przejrzany, bez rodu być musi, bez dni początku i końca. Gdzie czytasz o matce i ojcu króla Salemu? Hę? A matka Galilejczyka z nim chodzi, a jeszcze i ojca niektórzy zaznali, bo cieślą był w mieście przeklętym.
- Matka jego z rodu Dawidowego pochodzi, w Betlejemie Efrata popisana została. To można sprawdzić.
- Diabeł was wszystkich opętał i z diabłem będziecie przeklęci. Bo ojców tradycją gardzicie.
- Panie, tyś Saduceusz, czyżbyś tradycję ojców uznawał?
- To prawda. Może nie wszystko w niej słuszne, a już zapewne nie to co faryzejskie nasienie ogłasza. Ale i Mojżesz szacunek dla starszych nakazał, a ty go nie masz i Galilejczyk i jego uczniowie. He, he, he ...sam przyszedł, nikt go nie prosił. Zważ tylko, skoro i jego uczniowie, przeciwko swemu Mistrzowi powstają, czyż to nie koniec królestwa Belzebuba? He, he, he.
- To mam zapisać: Wydano trzydzieści syklów świątynnych na zapłatę za krew Efratczyka, co zwał się Mesjaszem?
- Ja cię wychłostać każę, mój synu, tylko po święcie, bo teraz za wiele zachodu. Idź lepiej jutro nauki jego posłuchać, bo potem już głosu nie wyda, zamilknie nareszcie, na wieki.
- Do zmartwychwstania.
- Do czego, faryzeuszu przeklęty, a niech cię ... I po co ja w domu go trzymam. Nasienie wyrodne. Za dużo czytasz, za Gamalielem chodzisz i oto są skutki. Jemu też od mądrości w głowie się mąci. To on najwięcej krzyczy, żeby Galilejczyka nie ścigać.
- On, Panie, nie krzyczy, tylko w Prorokach przeczytał to, co Achikam syn Safanowy powiedział, gdy wielcy kapłani Jeremijaha na śmierć skazywali, za to, że głosił, iż dom ten zburzony zostanie. Micha tak mówił i król go nie zabił, a Uriasz i w ziemi Egipskiej nie uciekł przed śmiercią. To w rękach Pana niech będą wyroki, gdy prorok je mówi. Gamalijel jeno namawia, by w sprawie, gdzie przestąpienia prawa nie widać, po wyrok gardłowy nie sięgać, lecz czekać. Pan sam pokaże, czy prorok od Niego pochodzi, gdy słowo jego się spełni.
- Idź jeszcze jutro Galilejczyka posłuchać ...
- Dzisiaj nie przyszedł nauczać.
- Sam widzisz!
- Wczoraj powiedział, że Jeruzalem puste zostanie, aż jego nie przyjmie jako Mesjasza. Dziś wielu przyszło go słuchać, ale go nie znaleźli.
- Sam widzisz, że to najlepsza jest chwila, by sprawę tę skończyć, wszak wiesz o tym, że Kajfasz proroctwo powiedział: Lepiej by ten jeden zginął, niżby miał cały lud przepaść. Jeżeli moje słowo odrzucasz, to kapłanowe jest święte, od Pana. Chyba żeś wiary ojców się zaparł. A dziś jeszcze od Najwyższego znak przyszedł – Iszkariota. Uwierzysz? Sam przyszedł, nikt go nie prosił. Gdybyśmy pomocy od niego czekali więcej by dostał, a tak tylko trzydzieści, wystarczy.
- Zapisz: „wydano trzydzieści srebrników na wino paschalne dla ludu”, i spać się już połóż, bo ciężka nas czeka sprawa.
CZTERNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – CZWARTEK
według rachuby Faryzeuszy
„ ... i wy jesteście czystymi, ale nie wszyscy.” – Jan 13:10
Powoli zamknął za sobą ciężkie drzwi i ogarnęła go ciemność. Stał przez chwilę nieruchomo bojąc się, że nieostrożny krok spowoduje hałas. Spoconymi dłońmi przyciskał do piersi płaszcz, jakby chciał ochronić jego niezwykły ciężar przed czyhającym w ciemności napastnikiem. Mrużąc oczy próbował przyzwyczaić je do ciemności. Zimne mrowienie wstrząsało całym jego ciałem. Wcisnął głowę między ramiona i jak kot usiłował przebić zielonym wzrokiem półmrok wiosennej nocy. Po chwili w świetle księżycowej pełni począł dostrzegać otaczające go kształty. Kilkoma ostrożnymi krokami wysunął się z cienia, zimne od potu plecy oparł o kamienną przyporę i z ulgą spojrzał w kierunku dobrego światła nocy. Nienawidził ciemności. Gdy czasem w ogrodzie, w środku nocy, coś wyrywało go ze snu, a jego oczy widziały tylko ciemność, ogarniała go panika. Skulał się, nakrywał głowę płaszczem oczekując na niespodziewany cios z ręki ukrytego w cieniu sykariusza. Od kilku nocy prawie nie spał. Każde drzewo w ogrodzie miało kształt człowieka z mieczem. Z ciemności dobiegały podejrzane szelesty i trzaski, kroki i powstrzymywane oddechy, szepty i śmiechy ... Galilejczycy sypiają twardo. Zdrowi ludzie, urodzeni i wychowani na jeziorze, przyzwyczajeni do szumu wiatru i fal. Rozumieją tę mowę. Ich oczy przyzwyczajone do nocnych połowów umiały widzieć w ciemności. On człowiek miasta ... jakże się od nich różnił.
Księżyc stał wysoko, a do pełni brakowało jeszcze jednego dnia. W niektórych domach paliły się światła. Przęklęty galilejski gmin spożywał baranka w wynajętych pokojach, a do pełni brakowało jeszcze jednego dnia.
Zrobiło mu się zimno. Powoli odsunął się od ściany i zdrętwiałymi rękami zarzucił na ramiona płaszcz. Odruchowo sięgnął w zanadrze ... wszystko w porządku. Powoli wracała mu świadomość. Fala ognistego żaru opadała coraz niżej. Głowę miał już chłodną, teraz za to paliły go wnętrzności – czuł jeszcze w ustach smak chleba omaczanego w oleistym, gorzkim sosie. Przejechał językiem po wysuszonych ustach i wypluł gęstą, gorzką ślinę. Ból w podbrzuszu zgiął go we dwoje próbował zwrócić kąsek chleba uwierający go w przełyku. Gdy mu się to nie udało nabrał powietrza, zatrzymał oddech i wyprostował się. Potem jeszcze zadygotały nogi i poczuł się lepiej.
Wsunął się na powrót w cień i korzystając z przypływu świadomości zastanawiał się co zrobić w tej sytuacji. Przeklęty narwaniec Szymon znów wszystko popsuł. Przygotowani ludzie mieli przyjść, gdy wszyscy zasną w ogrodzie, nikt by się nie domyślił, ... Przeklęty narwaniec. Szeptał coś do Jana. Potem Jan nachylił się do Rabbiego. Może się domyślają? ... nie to tylko złudzenie. Odetchnął i zamknął na chwilę oczy. Znów poczuł, że robi mu się gorąco. Mokrymi od potu rękami przecierał twarz chcąc zgasić wspomnienie przeszywającego spojrzenia czarnych oczu – ... co czynisz, powiedział, czyń rychło, co czynisz, co czynisz? ... wspomnienie cichego głosu i przeszywające spojrzenie czarnych oczu Rabbiego rozsadzało mu czaszkę... co czynisz – czyń rychło. Rzucił się do panicznej ucieczki. Pobiegł prowadzącą w dół wąską uliczką i zatrzymał się dopiero, gdy zobaczył światła straży przy Bramie Doliny. Przystanął z trudem powstrzymując nazbyt głośny oddech i poczuł jak opada z niego fala gorąca – przez przełyk do gardła, przez żołądek do podbrzusza – zadygotały nogi i po chwili poczuł ulgę.
Był blisko domu Annaszowego. Mógłby tam właściwie pójść, ale gdyby teraz wrócił z ludźmi Annaszowymi, to wszystko wyszłoby na jaw. Trzeba poczekać, aż pójdą do Getsemane, zasną i dopiero wtedy zawiadomić ludzi i wrócić do nich. Na samą myśl o spotkaniu z Rabbim, porywczym Piotrem i nawiedzonym Janem zrobiło mu się znów gorąco. Otrząsnął się jednak, a w jego umyśle zapanowała dziwna jasność. Poczeka na nich przy potoku, muszą tamtędy przejść, potem pobiegnie po ludzi do Annasza, pójdą do ogrodu, zostawi ich za drzewami i dołączy do uczniów, jeśli rabbi nie będzie spał przywita go i położy się spać. Oni pomyślą, że załatwił zakupy świąteczne i wrócił, a wtedy ludzie Annasza wypadną z krzaków i porwą go, któż się domyśli – uśmiechnął się i wilgotną od potu ręką odruchowo sięgnął w zanadrze płaszcza.
Powoli, spokojnie przeszedł przez bramę obok straży. Nie wzbudził niepokoju. Przed świętem bramy były otwarte ze względu na rzesze pielgrzymów śpiących w okolicznych wsiach, nocni wędrowcy nie należeli do rzadkości. Szedł w górę drogą wzdłuż murów stromymi urwiskami doliny Cedronu. Znał na pamięć te ścieżki – nie tak jak Galilejczycy, którzy przybywali tu najwyżej dwa, trzy razy do roku – a jednak nogi jego chwiały się na kamieniach, jasna noc nie dawała dość światła oczom zmęczonym bezsennymi nocami, nie przewiązany płaszcz przeszkadzał w marszu. Zatrzymał się, zdjął go, pieczołowicie owinął ciężką sakiewkę tkwiącą w zanadrzu – aby się nie wysunęła – i przyciskając zwinięty płaszcz do boku ruszył w dalszą drogę. Minął Bramę Źródła i przy Końskiej zszedł w dolinę. Zatrzymał się przy potoku i przez chwilę rozglądał się wypatrując w ciemnościach dogodnego miejsca, które byłoby niewidoczne z drogi i dawało możliwość obserwacji. Odszedł nieco w górę doliny i usiadł na kamieniu. Ciężki płaszcz położył na kolanach i zamarł w bezruchu. Nie potrafił o niczym myśleć. Przymrużając zielone oczy wpatrywał się w drogę wiodącą wokół murów, pogrążył się w bezmyślnym oczekiwaniu. Czuł jak opada na niego chmura zmęczenia. Zrobiło mu się zimno. Zsunął się nieco niżej, ciało okrył płaszczem, oparł głowę o kamień – sakiewka uciskała go nieprzyjemnie w bok, ale w ten sposób czuł że ją ma – i zasnął...
... ze snu wyrwały go jakieś szelesty, odgłosy, potrącane kamienie. Poderwał głowę i niewidzącymi oczyma próbował przebić mrok. Nie widział nic. Skulił się i w przerażeniu naciągnął płaszcz na głowę. W jego rozbudzonej wyobraźni zabłysnął krótki miecz sykariusza, a w uszach świszczał oddech strachu – co czynisz, czyń rychło, czyń, zabij, ... cios jednak nie spadał ... za to wciąż rozbrzmiewały ciche, coraz cichsze słowa wspomnienia, wypowiadane miękkim głosem Rabbiego. Umysł Judasza wynurzał się z sennego opętania. Powoli przypominał sobie, gdzie jest i na co tu czeka. Cichy głos dobiegał nadal. Nie przynależał do snu. Przysłuchiwał się trwając w bezruchu i nie wystawiając głowy spod płaszcza. Tak, to był głos Rabbiego. Słów z tej odległości nie rozumiał, ale melodia głosu spływała w jego serce obłąkane strachem cicho, miarowo, łagodnie, jak wody Jordanu, gdy wpadają do Morza Słonego, jak modlitwa wiary w otwarty grób Łazarza – czuł, że całe jego ciało robi się miękkie i zaczyna dygotać, w płucach zaczyna brakować powietrza. Odsunął połę płaszcza zasłaniającą mu twarz i uniósł głowę ponad kamień. W dole, tyłem do niego stał Mistrz. Jego ręce wznosiły się nad doliną ku niebu rozedrganemu gwiazdami – jak ręce Mojżesza nad walczącymi w dolinie Rafidym. Nad brzegiem Cedronu stało ich jedenastu zmęczonych, zastanawiających się, czy iść dalej – jak Semej, gdy jechał do Achisa, szukać sług swoich – czy przekroczyć granicę Cedronu, granicę cierpienia i śmierci. Ktoś jeszcze nucił dziwną pieśń – a Mistrz modlił się, celebrował misterium jedności i smutku. Judasz zamknął oczy i kołysząc się lekko chłonął przedziwną, umiłowaną niegdyś melodię. Jakaś dziwna piekąca wilgoć przeciskała się przez zaciśnięte powieki. Pot spływa z czoła – pomyślał ostatkiem sił i wtedy ciałem jego znów wstrząsnął dreszcz. Twarde słowo Rabbiego złamało łagodną melodię modlitwy. Judasz znów poczuł jak ogarnia go płomień, żar opętania. Skulił się i mokrymi od potu rękami ściskał rozpaloną głowę. Jego słabym ciałem wstrząsały dreszcze...
...fala opadła. Przez dłuższą jeszcze chwilę leżał nieruchomo w ciszy. Potem wstał, wyprostował się, założył płaszcz, przewiązał go pasem i pewnym, zdecydowanym krokiem począł schodzić w dół do drogi. Dolina była pusta. Judasz stanął nad potokiem, jakby zastanawiał się, w którą pójść stronę. Zwężając oczy popatrzył w kierunku cichych drzew oliwnych po drugiej stronie Cedronu i ... poszedł drogą w kierunku miasta.
CZTERNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – PIĄTEK
według rachuby Saduceuszy
„Lecz Jezus milczał.” – Mat. 26:63
Przedniejszemu śpiewakowi na Alamot, z psalmów Dawidowych modlitwa
O Boże chwały mojej nie milcz! Bo się usta niepobożnego i usta kłamliwe przeciwko mnie otworzyły; mówili przeciwko mnie językiem kłamliwym, a słowami jadowitymi ogarnęli mię, walcząc przeciwko mnie bez wszelkiej przyczyny. Sprzeciwili mi się za miłość moją, chociaż jam się za nich modlił. Oddają mi złem za dobre, a nienawiścią za miłość moją. Sela.
Nieprzyjaciele moi mówili źle o mnie: Kiedyż on umrze, a zginie imię jego. Społem przeciwko mnie szepczą wszyscy, którzy mnie mają w nienawiści, a myślą złe o mnie. Mówiąc: Pomsta się nań za niezbożność wylała, a iż się położył, więcej nie wstanie. Także i ten, z którym żyłem w pokoju, któremum ufał, który chleb mój jadał, podniósł piętę przeciwko mnie. Sela.
Postawże nad nim bezbożnika, a przeciwnik niech stoi po prawej ręce jego. Gdy przed sądem stanie, niech wyjdzie potępionym, a modlitwa jego niech się w grzech obróci. Niech będą dni jego krótkie, a przełożeństwo jego niech inny weźmie. Ale ty Panie! o Panie! użyj nade mną litości dla imienia twego, a iż dobre jest miłosierdzie twoje, wyrwijże mnie. Sela.
Wybaw mnie, o Boże! boć przyszły wody aż do duszy mojej. Pogrążony jestem w głębokim błocie, gdzie dna nie masz, przyszedłem w głębokości wód, a nawałność ich porwała mię. Spracowałem się wołając, wyschło gardło moje, ustały oczy moje, gdym oczekiwał Boga mojego. Więcej jest tych, którzy mnie mają w nienawiści bez przyczyny, niż włosów na głowie mojej. Wzmocnili się ci, którzy mię wygubić usiłują, a są nieprzyjaciółmi mymi niesłusznie. Dla Ciebie ponoszę urąganie, a zelżywość okryła oblicze moje. Stałem się obcym braciom moim, a cudzoziemcem synom matki mojej, Przeto, że gorliwość domu twego zżarła mnie, a urąganie urągających Tobie przypadło na mnie. Pohańbienie pokruszyło serce moje, i sił mi zabrakło; oczekiwałem, azaliby się mnie kto użalił, ale nikt nie był, azaliby mnie kto pocieszył, alem nie znalazł. Owszem, zamiast pokarmu podali mi żółć, a w pragnieniu moim napoili mię octem. Sela.
Boże mój! Boże mój! czemuś mnie opuścił? oddaliłeś się od wybawienia mego, od słów krzyku mojego. Boże mój! wołam we dnie, a nie odzywasz się do mnie, i w nocy, a nie mogę się uspokoić. Aleś Ty Święty, mieszkający w chwałach Izraelskich. W Tobie nadzieję mieli ojcowie nasi, nadzieję mieli, a wybawiłeś ich. Do ciebie wołali, a wybawieni są, w Tobie nadzieję mieli, a nie byli pohańbieni. Alem ja robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa. Wszyscy, którzy mnie widzą, szydzą ze mnie wykrzywiają twarz, potrząsają głową, mówiąc: Zaufał Panu, niechże go wyrwie, niech go wybawi, jeśli się w nim kocha. Psy mnie obskoczyły, gromada złośników obległa mnie. przebodli ręce moje i nogi moje. Zliczyłbym wszystkie kości moje, lecz oni na mię patrząc, przypatrują mi się. Rozdzielili odzienie moje między sobą, a o szaty moje los rzucają. Ale Ty, Panie! nie oddalaj się, mocy moja! na ratunek mi pospiesz. Sela.
W Tobie Panie! nadzieję mam, niech nie będę zawstydzony na wieki, w sprawiedliwości Twojej wybaw mnie. Nakłoń ku mnie ucha Twego, co rychlej wybaw mnie, bądźże mi mocną skałą, domem obronnym, abyś mnie zachował. Boś Ty jest skałą moją i obroną moją; przetoż dla imienia Twego prowadź mnie i zaprowadź mnie. Wywiedź mnie z sieci, którą zastawili na mnie, boś Ty jest mocą moją. W ręce Twoje poruczam ducha mego. Amen.
PIĘTNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – SZABAT
„A drugiego dnia, który jest pierwszy po przygotowaniu, zgromadzili się przedniejsi kapłani i Faryzeuszowie do Piłata.” – Mat. 27:62
Głowa namiestnika była ciężka jak ołów. Nie miał siły jej unieść. Odgłosy dnia przemocą wdzierały się w świat nocnych koszmarów nie przynosząc wcale ulgi. Rzeczywistość nie wydawała się jaśniejsza od mrocznych straszydeł, a sen zapewniał przynajmniej owo poczucie bezpieczeństwa, nie wyrażone słowami przekonanie, że przecież to tylko mara. Na jawie nie ma ucieczki od rzeczywistości skłębionej w nierozwiązywalnych supłach problemów nowego dnia. Naciągnął przykrycie na głowę. Świąteczne odgłosy nieco przycichły. Próbował zasnąć. Umysł wyzwolony z doznań zmysłowych zaczynał znów roić fantastyczne zjawy – z bagiennych oparów wynurzały się wysokie czapy potwornych rybogadów, z czerwonej mgły wylatywały ptaszydła z dziobami wykrzywionymi jak żydowskie nosy, jeden z nich leciał wprost na niego skrzecząc „mamy cesarza, mamy cesarza!”
Przebudził się. Jego głowa była ciężka jak ołów, a mózg przeszyty był wspomnieniem przeraźliwego skrzeku. Zimny pot oblewał jego ciało. Zrzucił okrycie i ramieniem zakrył twarz. Teraz wyraźniej docierały do jego uszu odgłosy świątecznego poruszenia. Któraż to godzina, że oni się tak wydzierają, musi już być późno. Nie był w stanie sobie nawet wyobrazić momentu otwarcia oczu. Zdawało mu się, że światło wbije dwa ostre noże wprost w rozedrgany jeszcze nocnym krzykiem mózg. Przypomniał sobie, że gdzieś obok łoża powinien jeszcze stać nie opróżniony wczoraj do końca dzban z winem. Nie odsłaniając twarzy próbował namacać go drugą ręką. Teraz dopiero, gdy wyobraził sobie dzban pełen wina, poczuł jak piecze go gardło i przełyk. Nie mogąc namacać dzbana, usiłował zawołać na kogoś ze służby, aby przynieśli mu coś do picia, ale głos grzązł w wysuszonej krtani i udało mu się wydobyć z siebie jedynie chrapliwe kaszlnięcie. W końcu wykrztusił:
- Jest tam kto?
Drzwi otwarły się i do sali narożnej wszedł żołnierz.
- Tak Panie.
- Gdzieś tu powinien stać dzban z winem, podaj mi go.
- Wczoraj wieczorem go wyniosłem, Panie.
- Wypiłeś ośle, a nie wyniosłeś. Przynieś mi w takim razie trochę wody.
Namiestnik usiadł na łożu nie otwierając oczu. Przez sklejone powieki boleśnie wdzierało się jaskrawe światło. Drzwi ponownie się otwarły.
- Podaj mi prosto do rąk, nie mogę otworzyć oczu.
W płonące nie strawionym jeszcze winem wnętrzności spłynął ożywczy, życiodajny strumień. Odstawił dzban zmoczył ręce w chłodnej wodzie i ciągle nie otwierając oczu przetarł skronie. Ból głowy jakby ustępował. Od żołądka wrócił się kwaśny odór alkoholu. Jeszcze raz zmoczył dłonie i przetarł oczy. Próbował je powoli otwierać.
- Przesłoń okno.
- Panie, to twierdza, nie pałac. Tu nie ma zasłon.
- To zamuruj, zaciągnij płaszczem, wymyśl coś, ośla głowo, bo cię każę wychłostać. Najpierw wypiłeś moje wino, a teraz nie potrafisz nawet okna zasłonić. Patałach.
Przymrużone oczy namiestnika powoli przyzwyczajały się do słonecznego blasku. Raz po raz zanurzał ręce w chłodnej wodzie i przecierał nimi twarz. Potem zmoczył ręce jeszcze raz i długo przyglądał się srebrzystym kroplom lśniącym w załamaniach delikatnej skóry.
- Któraż to godzina?
- Późno już Panie, niedługo słońce stanie w zenicie. Żydzi czekają już od rana.
- Powiedz im żeby poszli do diabła.
- Panie, to kapłani i przywódcy ludu.
- To powiedz im, że jest wielki szabat i powinni się modlić w świątyni. Dzisiaj nikogo nie przyjmuję. Niech służba nie szykuje kąpieli. Nie będą dzisiaj wstawał, jestem chory. Niech przyjdzie tylko ta ... no, jakże ona się zwie?
- Melkchija?
- Tak, Melkhija. Niech przyjdzie, wymasuje mi ciało.
Drzwi znowu się zamknęły. Namiestnik głęboko zanurzył ręce w wodzie i wykonał kilka ruchów, jakby chciał je umyć. Nagle zastygł w bezruchu, po chwili otrzepał ręce z wody, niezbyt energicznym kopnięciem przewrócił dzban i położył się zakrywając twarz mokrym ramieniem. W jego głowie zapanowała pustka. Po chwili usłyszał skrzypnięcie drzwi.
- Melkchija?
- Nie, to jeszcze ja – odpowiedział żołnierz – Żydzi nie chcą odejść mówią, że mają krótką, ale nie cierpiącą zwłoki sprawę. Jutro, a może i za chwilę będzie za późno.
- A niech ich ... – zmełł w zębach przekleństwo. Czuł już, że nie pozbędzie się przeklętych natrętów. Usiadł na łożu, w gardle poczuł kwaśne pieczenie, ledwo rozchylonymi oczyma rozejrzał się po sali i wbił drętwy wzrok w kałużę rozlanej wody.
- Niech mi przyniosą płaszcz. Po chwili do sali nieśmiało wsunęła się dziewczyna trzymając w rękach płaszcz namiestnika.
- Melkchija – uśmiechnął się – dobrze, że jesteś. Mają szczęście łobuzy, że będę z nimi rozmawiał czując jeszcze na skórze dotyk twych ciepłych rąk. No chodź, wymasujesz mnie jeszcze. Żydzi poczekają. Nic im się nie stanie. I tak czekają od rana. No chodź.
Położył się. Dziewczyna usiadła obok niego i powolnymi zdecydowanymi ruchami dłoni rozgniatała zbite mięśnie na plecach namiestnika. Życiodajna energia spływała z jej rąk w niemłode przecież ciało Poncjusza Piłata. Naraz zerwał się z łoża brutalnie przerywając przemyślany zabieg.
- Podaj mi płaszcz.
Dziewczyna bez słowa sprzeciwu przystąpiła do drapowania sukna na zgrabnym torsie namiestnika. Gdy skończyła podszedł do południowego okna sali narożnej i spojrzał w kierunku świątyni. Na dziedzińcu przebiegała normalna akcja świąteczna, ofiary, psalmy, modlitwy, jakby radośniejsze i lżejsze niż wczorajsze szlachtowanie jagniąt. Wczoraj cały teren świątynny zalany był krwią. Na samo wspomnienie tego widoku ogarnęło go obrzydzenie. Teraz wszystko było znów czyste i pogodne jak wiosenne niebo nad zielonymi zboczami góry oliwnej...
Zszedł do sali straży. Usiadł na krześle i kazał prosić Żydów. Był już spokojny i opanowany. Dla nadania twarzy nastroju większej powagi i skupienia podparł dłonią podbródek i zastygł w pozie godnej urzędnika wysokiej rangi.
Na salę pod eskortą kilku żołnierzy wtoczyła się bezładna grupka Żydów o wąskich oczach i zakrzywionych nosach żywo przypominających poranne widzenie Poncjusza. Po krótkiej chwili nerwowego oczekiwania namiestnik nie patrząc w kierunku przybyłych skinął niedbale ręką dając znak, że mogą przemówić.
- Panie! Wspomnieliśmy, iż on zwodziciel powiedział, gdy jeszcze żyw był: Po trzech dniach zmartwychwstanę ...
Czy ta sprawa nigdy się nie skończy – pomyślał. Swoją drogą, dobrze znają naukę i proroctwa Galilejczyka, pewnie lepiej niż to, w co sami udają, że wierzą.
- ... rozkaż tedy obwarować grób, aż do dnia trzeciego, by snać przyszedłszy uczniowie jego w nocy nie ukradli go i nie powiedzieli ludowi, iż powstał od umarłych ...
Płat czuł, że ogarnia go wściekłość.
- ... i będzie pośledni błąd gorszy niż pierwszy.
Zakrył dłonią zaciskające się wargi. Zaraz jednak opanował się, wstał i rzucił jakby od niechcenia.
- Macie straż, idźcie obwarujcie jako umiecie.
Zdecydowanym ruchem ręki dał znać, że uważa sprawę za zakończoną. Żydzi widać zadowoleni z takiego rozwiązania pospiesznie opuścili salę straży.
- Jest jeszcze coś na dzisiaj?
- Właściwie nie – odpowiedział dowódca straży – tylko święto dzisiaj, a moi ludzie wczoraj ciężko się spracowali.
- Tak, święto. Każ im wydać dodatkowe racje chleba i wina. I niech nikt mi dzisiaj nie przeszkadza. Chcę odpocząć.
Dostojnym krokiem opuścił salę straży, wysoko niosąc urzędniczą głowę. Gdy tylko znalazł się sam, jego sylwetka przygarbiła się a twarz zmarszczyła. Wszedł do sali narożnej, zrzucił płaszcz pracowicie udrapowany przez Melkchiję i opadł bezwładnie na ciepłe jeszcze łoże. W jego ciężkiej głowie zapanowała znów przerażająca pustka. Bezmyślny wzrok wbił w kałużę wody rozlanej na kamiennej posadzce. W płaskim lustrze odbijało się niewielkie wschodnie okno sali narożnej ożywiając plamą błękitu szarość podłogi. Namiestnik przymrużył oczy i stwierdził, że odbicie błękitu nieba jest jaśniejsze od żółtoszarego kamienia. Patrząc przez rzęsy widział tylko jasną plamę światła na podłodze. Otworzył oczy i z coraz żywszym zainteresowaniem przyglądał się błękitowi nieba rozpościerającego się u jego stóp. Siedział tak przez chwilę na przemian to otwierając szeroko, to przymrużając oczy. Potem wyciągnął rękę i obserwował plamę światła przez rozłożone palce dłoni przesuwającej się powoli na tle błękitu. Dłoń zatrzymała się w pewnym punkcie, a w głowie namiestnika zrodził się nowy pomysł. Rozglądnął się. Wzrok jego zatrzymał się na rzuconym bezładnie urzędowym płaszczu. Wstał, ujął go dwoma rękami, rozprostował i położył w miejscu gdzie przed chwilą odbijało się światło wpadające przez wąskie okno. Przez chwilę przyglądał się jak na śnieżnobiałej tkaninie pojawiają się mokre, brudnoszare plamy, potem usiadł, tak jak wcześniej i patrzył na cienką materię płaszcza, która całkowicie już nasiąkła wodą. Mokra tkanina nie odbijała jednak niezmąconego błękitu nieba nad górą Oliwną. Wstał, podniósł płaszcz. Woda, w której światło odbijało się tak czysto sprawiła, że lśniący przed chwilą bielą płaszcz wykonany z kosztownej materii stał się ciężki i brudny. Zrobiło mu się przykro. Rzucił płaszcz na mokrą posadzkę i położył się.
Ze świątyni nadal dobiegały odgłosy świątecznych obchodów. Wyobraził sobie kapłanów, którzy przed chwilą opuścili salę straży, jak stoją przy ołtarzu i w czystych szatach wznoszą brudne ręce ku błękitowi nieba. Wyobraził sobie faryzejskich przywódców sanhedrynu udających modlitewne zapamiętanie na dziedzińcu świątyni, podczas, gdy ich myśli nie odrywają się od proroctw Galilejczyka i grobu, który jutro mógłby okazać się pusty. Właściwie nie wzbudzało to w nim szczególnego zdziwienia, wszyscy tkwili w tej samej matni. Wszyscy podlegali wszechwładnemu obowiązkowi udawania. Każdy odgrywał przypisaną mu rolą w tej nędznej sztuce, każdy udawał przed swymi podwładnymi i zwierzchnikami, przed zwolennikami i przeciwnikami, przed drugimi i przed samym sobą. Zakładali szaty, maski, koturny i jak wytresowane zwierzęta na arenie powtarzali wyuczone gesty i ruchy, które może tylko raz albo dwa w życiu nabierają prawdziwego znaczenia i to najczęściej przez przypadek. Wszyscy wiedzą, że to gra, udawanie, że to nieprawda – któż zresztą wie, czym w swej istocie jest prawda – ale przyjmują zasady tej gry. I niech tylko znajdzie się taki, co by je próbował złamać – dla niego też jest przewidziana rola w tym dramacie, rola buntownika, anarchisty i trupa.
Wszyscy wiedzą, że Galilejczyk mówił prawdę, gdy oskarżał faryzeuszy o obłudę, ale cóż to jest prawda. Prawda jest taka, że on leży w grobie, a faryzeusze dalej grają swe rolę. Wszyscy wiedzieli, że nie uczynił nic godnego śmierci. Wiedział o tym sanhedryn, skazując go na śmierć jeszcze zanim przyszli do twierdzy, wiedział i on, ale dla dobra zgromadzonej publiczności sztuka musiała potoczyć się wedle przewidzianego scenariusza. W gruncie rzeczy w tym teatrze rację ma tylko publiczność. Może jedynie oni mówili prawdę, gdy przedkładali mordercę patriotę nad nudnego kaznodzieję sprawiedliwości, którego co prawda kilka dni temu uznali za króla, ale taka jest prawda, wczoraj był dobry w roli króla, dziś jest równie dobry w roli trupa. O publiczność trzeba walczyć, publiczność trzeba kochać. Nie wolno im mówić prawdy, nie po to przychodzą do teatru. To był twój błąd Galilejczyku. Jeśli powierzyli ci rolę króla, to trzeba ją było grać wedle scenariusza. Najpierw pozbyć się konkurentów, potem obalić znienawidzony sanhedryn, odwrócić lud przeciwko świątyni i kapłanom, a na koniec rzucić ich gołymi piersiami na rzymskie miecze. To jest rola, która była dla ciebie przewidziana. A ty stanąłeś na scenie nie zakładając maski, zrzuciłeś płaszcz i powiedziałeś: A teraz ludzie powiem wam prawdę – to jest nędzny teatr, kiepscy aktorzy i sztuka bez treści. Tak się nie robi. Publiczność trzeba kochać, bo jeśli nie, to sama wkracza na scenę i wtedy role się odwracają, a jak się sam przekonałeś krzyż nie jest bynajmniej najwygodniejszym tronem, nawet jeśli ma się wypisane nad głową wszystkie tytuły. Ja też mogłem stanąć w rzymskim senacie i powiedzieć: Szanowni Koledzy! Potrzebuję forsy, przydzielcie mi jakiś dobry prokonsulat. Ale nie tędy droga. Trzeba wygłosić parę celnych przemówień, zorganizować udane igrzyska i wtedy wszyscy sami się domyślą. I przydzielą ci parszywą prokuraturę Judei. Ja też mogłem wczoraj powiedzieć: Prawda jest taka, moi drodzy, że człowiek ten nic godnego śmierci nie uczynił i prawo rzymskie nie może wydać wyroku. I cóż bym zyskał? Nienawiść, donosy, walkę z Sanhedrynem. To nie jest rola, którą mi wyznaczyło imperium. Ja chcę spokojnie doczekać antraktu odebrać zapłatę i wtedy w wygodnej loży będę mógł mówić prawdę. Scena to nie jest miejsce na mówienie prawdy.
Namiestnik oparł się na łokciu i pomyślał o szczęśliwej chwili, kiedy nie będzie już musiał patrzeć na wykrzywione od złości twarze judejskich kapłanów i udawać, że ciągle uważa ich za godnych reprezentantów podbitego narodu. Pozostanie mu tylko rozkoszna kabza nabita ich łapówkami. Przed jego oczyma stanął widok ogrodu w nadmorskiej posiadłości latyńskiej, a nozdrza wyobrażały sobie zapach ukochanych róż. Roześmiał się. Wstał, podniósł z posadzki brudny i mokry płaszcz i próbował układać jego bezkształtne fałdy na swym ciele. Czynność ta rozśmieszyła go do reszty. Począł śmiać się, głośno, spontanicznie, otwarcie, zataczał się, zanosił się śmiechem...
Zaniepokojony tymi odgłosami żołnierz zaglądnął do sali narożnej. Zobaczył namiestnika okręconego mokrą, brudną szmatą zgiętego w pół w ataku śmiechu.
- Trzeba panu coś pomóc? – zapytał zdziwiony.
Namiestnik natychmiast wyprostował się i podniósł dumnie twarz wstrząsaną jeszcze atakami śmiechu.
- Tak, przyślij Melkchiję, musi mi pomóc udrapować płaszcz.
SZESNASTEGO DNIA MIESIĄCA ABIB – NIEDZIELA
„I będzie tam i sam obracał on snop przed obliczem Pańskim, aby był przyjemny za was, nazajutrz po szabacie.” – 3 Mojż. 23:11
Daniel Kaleta
|